To, co zostało osiągnięte, było na miarę historyczną nie tylko w skali Polski, ale i Europy, a może nawet świata. Coś, z czego powinniśmy być dumni, co powinno być naszą wizytówką. I dlatego tak bardzo bolesne jest to, że znaczenie tego wszystkiego jest w Polsce tak skutecznie podważane przez tych, którzy chcieli swoim krytycyzmem wobec Okrągłego Stołu się uwiarygodnić, a swoich politycznych przeciwników usunąć z kart historii – mówi nam Janusz Onyszkiewicz, wieloletni działacz “Solidarności” i jej rzecznik z czasów przemian, uczestnik Okrągłego Stołu. – Myślę, że na nowy Okrągły Stół jest za wcześnie, bo aby doszło do niego, to musi być obopólne przekonanie, że są pewne sprawy, które nas łączą, i jest problem, który trzeba rozwiązać, a można go rozwiązać tylko wspólnie. W sytuacji, kiedy obecna strona rządząca traktuje opozycję jak wrogów, żeby nie przytaczać już konkretnych epitetów, którymi opozycja jest obrzucana, to mowy o porozumieniu oczywiście nie ma – dodaje.

JUSTYNA KOĆ: Z jakimi emocjami wchodził pan na obrady Okrągłego Stołu?

JANUSZ ONYSZKIEWICZ: To oczywiście był dzień sporego napięcia. Zdominowany przez obawę, ale i nadzieję, bo gdybyśmy jej nie mieli, w ogóle nie przystępowalibyśmy do tych rozmów. Obawy, czy my zdołamy wynegocjować takie porozumienie, które nas nie skompromituje, będzie przez innych zrozumiałe i poparte. Wszyscy zadawaliśmy sobie pytanie, czy w wyniku tego porozumienia będzie ponowna legalizacja “Solidarności”. Sytuacja była o tyle pełna pewnych napięć, że w momencie rozpoczęcia rozmów Okrągłego Stołu okazało się, że solidarnościowi dziennikarze nie zostali wpuszczeni na salę. Musiałem wtedy podjąć interwencję, grożąc niemalże zerwaniem rozmów, żeby zostali wpuszczeni. Muszę się przyznać, że

oprócz tego napięcia i nadziei miałem pewne poczucie surrealizmu. Wkraczałem w końcu na salę, gdzie miałem się spotkać z przedstawicielami najwyższych władz w sytuacji, kiedy ciążył na mnie zarzut zdrady stanu, za co groziły mi bardzo poważne konsekwencje.

Pomijam już kwestie, że wszyscy mieliśmy wpięte znaczki “Solidarności”, związku, który formalnie z punktu widzenia władzy był nielegalny. To zderzenie tej rzeczywistości, kiedy się spotykamy, a pan generał Kiszczak ściska nam ręce na przywitanie mimo naszego statusu, powiedzmy, nielegalnego, podpadającego pod kodeksy karne, było czymś dość dziwnym.

Reklama

Czy wówczas komukolwiek przyszło do głowy, że to się zakończy wyborami 4 czerwca i upadkiem komunizmu?
Byliśmy przekonani, że jeżeli zostanie zalegalizowana “Solidarność” i wrócimy do możliwości takich działań, jakie mieliśmy w roku 1980 i 1981, to ten system zostanie od wewnątrz rozmontowany. Była tylko kwestia czasu. Na to się jeszcze nakładało wrażenie, że będą rozmowy, w wyniku których otrzymamy od władz legalizację związku, ale pytanie było, co my za to będziemy musieli władzy dać i jaką cenę za to zapłacić. Oczywiste było, że władza będzie chciała, abyśmy my swoim poparciem w jakiś sposób ją uwiarygodnili, jak i rozmaite reformy, które władza chciałaby przeprowadzić. Wiedzieliśmy, że prawdopodobnie będzie to reforma cen i modelu konstytucji. Mieliśmy ogromne obawy, także czy władza dotrzyma ustaleń.

Trochę pocieszał nas fakt, że jako obserwatorzy w obradach mieli uczestniczyć wysocy hierarchowie Kościoła, którzy mieli swoją obecnością niejako budować zaufanie i uwiarygadniać dotrzymanie ewentualnych umów przez każdą ze stron. Dla na to był bardzo ważny czynnik uwiarygadniający sens tych rozmów.

Generał Jaruzelski wcześniej pozbył się największych twardogłowych, ale musieliście zdawać sobie sprawę, że w PZPR jest nadal grupa przeciwników. Nie było obaw, że to pułapka, jak w 1945 roku, gdy Sowieci zaprosili w Pruszkowie do rozmów przywódców Państwa Podziemnego?
Tego, że możemy wejść na rozmowy, ale wywiozą nas kibitkami, nie obawialiśmy się, natomiast że jest w partii ogromne napięcie, byliśmy świadomi. Pamiętaliśmy przecież, że na styczniowym plenum doszło do ogromnego spięcia. Generał Jaruzelski wymusił akceptację dla podjęcia rozmów z “Solidarnością”, a także dla wprowadzenia pluralizmu związkowego. Wymusił to groźbą dymisji, popartą groźbą złożoną także przez generała Kiszczaka, jak i generała Siwickiego i pana Rakowskiego. To, że zdołał wtedy ten opór złamać, nie oznaczało, że on zniknął. Tego byliśmy świadomi, zresztą to się ujawniało w niektórych wystąpieniach przedstawicieli strony partyjnej, rządowej w czasie dyskusji.

Na szczęście Jaruzelski z Kiszczakiem zdołali do akceptacji tych wszystkich rozstrzygnięć przekonać stronę rządzącą. Myślę, że najtrudniej było im przekonać do akceptacji wyników wyborów 4 czerwca, ale to już zupełnie inna historia.

Pan pełnił rolę rzecznika prasowego “Solidarności”, po drugiej stronie na tym samym miejscu był Jerzy Urban. Jak bardzo różniły się wasze przekazy?
Zdecydowanie! Przede wszystkim w języku: pan Urban unikał słowa “Solidarność” i cały czas próbował pokazywać rozmowy jako właśnie rozmowy Okrągłego Stołu, czyli wielu podmiotów. Nasza strona była przedstawiana jako zorganizowana w komitecie wokół Lecha Wałęsy, a nie jako przedstawiciele “Solidarności”. Dlatego my z kolei za każdym razem bardzo podkreślaliśmy tę naszą przynależność. Często chwytaliśmy się rożnych sposobów, np. podczas przekazów telewizyjnych trzymaliśmy na swoich piersiach duże tabliczki z napisem “Solidarność”. Chodziło oczywiście o to, aby pokazać, że to nie jest bliżej nieokreślona reprezentacja Komitetu Obywatelskiego, tylko że jest “Solidarność” z jednej strony, a z drugiej rząd z PZPR i ugrupowaniami satelickimi.

Czy można było więcej, lepiej, bardziej? Szczególnie ostatnio pojawiają się takie głosy.
Ja nie wiem, co można było jeszcze osiągnąć. Sądzę, że w ogóle cały proces przebiegł jednak bardzo szybko.

Zauważmy, że w ciągu jednego roku komunizm został do tego stopnia obalony, że nawet zniknęła partia, która go reprezentowała. Zresztą już po nowych wyborach w roku 1991 widać było, że są naturalne  bariery, których nie można przełamać przy wprowadzaniu rozmaitych reform.

To, co zostało osiągnięte, było na miarę historyczną nie tylko w skali Polski, ale i Europy, a może nawet świata. Coś, z czego powinniśmy być dumni, co powinno być nasza wizytówką. I dlatego tak bardzo bolesne jest to, że znaczenie tego wszystkiego jest w Polsce tak skutecznie podważane z przyczyn koniunkturalizmów, przez tych, którzy chcieli swoim krytycyzmem wobec Okrągłego Stołu się uwiarygodnić, a swoich politycznych przeciwników usunąć z kart historii.

Słyszał pan na pewno słowa prof. Zybertowicza z wczorajszego spotkania z młodzieżą w Pałacu Prezydenckim…
Określił Okrągły Stół jako zmowę komunistów i SB. To jest haniebne i kwalifikuje się do oskarżenia w sądzie. To dodatkowo jest bolesne, bo właśnie

przez tę krytykę przedstawicieli bardzo ważnych ośrodków politycznych, a nawet obecnie ośrodków rządzących, symbolem upadku komunizmu nie jest Okrągły Stół i wybory 4 czerwca, tylko upadek Muru Berlińskiego.

Do którego by nie doszło, gdyby nie Okrągły Stół…
Jak i do wyborów 4 czerwca, ale skoro traktuje się to przez obecną władzę jako nieistotny element zmowy, to zaiste jako jedyny symbol upadku komunizmu zostaje upadek Muru Berlińskiego.

Pojawiają się głosy, że dziś, w tak bardzo podzielonej i skonfliktowanej Polsce powinno dojść do rozmów niczym przy Okrągłym Stole. Zgadza się pan z tym?
Myślę, że na nowy Okrągły Stół jest za wcześnie, bo aby doszło do niego, to musi być obopólne przekonanie, że są pewne sprawy, które nas łączą, i jest problem, który trzeba rozwiązać, a można go rozwiązać tylko wspólnie. W sytuacji, kiedy obecna strona rządząca traktuje opozycję jak wrogów, żeby nie przytaczać już konkretnych epitetów, którymi opozycja jest obrzucana, to mowy o porozumieniu oczywiście nie ma. Można porozumieć się z konkurentem, przeciwnikiem, a z wrogiem porozumieć się nie można, tylko trzeba go zniszczyć, a tak jest traktowana opozycja. To się oczywiście nie uda, ale ile szkód zostanie tu wyrządzonych, to trudno powiedzieć


Zdjęcie główne: Janusz Onyszkiewicz, Fot. Wikimedia Commons, licencja Creative Commons

Reklama