– A wy co tu robicie, chłopaki? – odezwał się mężczyzna ubrany w niebieską koszulkę. Odbierał właśnie swoje zamówienie: piwo w kolekcjonerskim kubku i solidną porcję currywursta. Chyba słyszał, jak stojąc pod gastronomicznym kioskiem, staraliśmy się przetłumaczyć menu z niemieckiego na polski. Dlatego zagadnął nas płynną polszczyzną. – Tutaj, w Berlinie, zawsze jest fajna atmosfera – dodał. Miał rację nasz rodak, którego los przed laty zagnał do niemieckiej stolicy. Finał sezonu 2018/19, mecz Hertha – Bayer Leverkusen, na pewno mógłby zachęcić futbolowego turystę do częstszego zaglądania na stadiony Bundesligi.

Może trudno powiedzieć, że przez całą sobotę czuć było w Berlinie atmosferę zbliżającego się piłkarskiego święta, lecz sygnały o tym, że coś szykuje się na Olympiastadion były wyraźne. Na pewno na ulicach miasta rzucał się w oczy kolor niebieski. Na grupki kibiców, zmierzających na ostatni w sezonie mecz Herthy, łatwo było natknąć się i w tumulcie Alexanderplatz, i nad spokojnym brzegiem Sprewy. Tam, leżąc na leżakach i korzystając z asortymentu okolicznych barów, słuchaliśmy przygrywającego na gitarze barda Paulo i odliczaliśmy godziny do pierwszego gwizdka.

Możesz być… nawet kibicem Bayeru

Najciekawsze, że w ten sielski obrazek – trawa, słońce, piękny widok na kopułę berlińskiej katedry – znakomicie wkomponowali się osobnicy przywdziewający czerwone koszulki z czarnym, ukośnym pasem. Kibice Bayeru Leverkusen. Dla nas, przyzwyczajonych do innych obrazków – kibiców gości odprowadzanych na mecze przez policyjne kordony – to był lekki szok. Jakby tego było mało, w najbliższej okolicy stadionu Herthy trafiliśmy też na jednostki odziane w koszulki Borussi Dortmund, a nawet nielubianego w całej Bundeslidze Bayernu Monachium.

“W Berlinie możesz być każdym, pod warunkiem, że nie jesteś rasistą” – to hasło, które widnieje na t-shirtach wiszących w bogato wyposażonym sklepiku klubowym, nie okazało się pustym sloganem. 

Półtorej godziny do meczu. Uznaliśmy, że czas ruszać w kierunku stadionu, nie wiedzieliśmy przecież, jak długo będziemy tkwić pod jego bramami. Opuściliśmy więc nasze leżaczki i udaliśmy się z powrotem na Alexanderplatz, do metra. Ominęliśmy biletomaty i udaliśmy się bezpośrednio na peron. Szczęśliwi posiadacze wejściówek na mecz Herthy nie muszą bowiem w dzień meczowy martwić się o bilety komunikacji miejskiej. A konkretnie: od pięciu godzin przed spotkaniem aż do trzeciej nad ranem następnego dnia można wsiąść w metro i jechać ile się chce i gdzie się chce. W ten sposób zaoszczędziliśmy siedem “ojro”, bo właśnie tyle kosztuje bilet dzienny, przesiadkowy, jaki kupiliśmy dzień wcześniej, zwiedzając niemiecką stolicę. Współpraca miasta z klubem – zdecydowanie na plus.

Reklama

Nadjechało nasze metro. Dobrze znana z poprzedniego dnia linia U2, przecinająca miasto ze wschodu na zachód. Choć stacji do przejechania mieliśmy kilkanaście, jak z Młocin na Kabaty, to cała podróż trwała jakieś dwadzieścia pięć minut. W Berlinie stacje są naprawdę jedna przy drugiej, w odległości kilkuset metrów. To nie tak, że tam metro jeździ szybciej. Po prostu – jest gęsto.

Spokojny jak kibic Herthy

Liczyliśmy, że w czasie podróży posłuchamy jakichś piosenek podchmielonych kibiców Herthy, że coś się będzie działo. Tu rozczarowanie – nie działo się nic. Im bliżej Olympiastadion, tym dosiadało się ich więcej, większość z piwem w ręku (w Berlinie spożywa się je legalnie w miejscach publicznych), ale nikt nie zaintonował nawet jednej przyśpiewki. Skupiliśmy się więc na podziwianiu koszulek z różnych sezonów, w które ubrani byli fani Herthy – wśród dzieciaków dominowały trykoty dobrze znanego kibicom Legii Ondreja Dudy, był Salomon Kalou czy Vedad Ibišević. Ale dojrzeliśmy też takie perełki jak Dariusz Wosz czy Gábor Király. Swoją drogą 50-letni – na oko – facet, który miał na sobie bluzę byłego bramkarza Herthy i reprezentacji Węgier, założył do kompletu legendarne szare dresy Gábora. Świetny widok, trudno się było nie uśmiechnąć na widok takiego fana.

Wejście na stadion, mimo całej masy ludzi (w drugiej połowie spiker ogłosił, że na trybunach jest niemal 60 000 kibiców) trwało jakieś 5-10 minut.

Dłużej maszerowaliśmy z metra w kierunku stadionu (idzie się lasem, lekko pod górę, ma się wrażenie, że za moment oczom ukażą się morze i wydmy), niż na niego wchodziliśmy. Sympatyczna Steffi – tak na potrzeby tekstu nazwijmy panią steward – wskazała nam drogę i podpowiedziała, żeby iść do bramy po drugiej stronie stadionu. Wydało nam się to dziwne, bo zbliżał się początek meczu, a do przejścia mielibyśmy kawałek drogi. Ale okazało się, że Steffi miała rację. Nie dość, że kolejki były tam zdecydowanie mniejsze, to jeszcze znaleźliśmy się obok naszego sektora. Wejście było już ekspresowe. Przy bramce zbliżyliśmy bilety do skanera, zapaliło się zielone światło i po szybkiej kontroli – nikt nie sprawdzał naszych dokumentów – byliśmy u celu, weszliśmy na Stadion Olimpijski w Berlinie.

Stadion – świadek wielkiej historii

Jakże barwnie prezentował się Olympiastadion otoczony przez tysiące kibiców. Gdy odwiedzaliśmy to miejsce dzień wcześniej, było pusto, a bryła stadionu i jego charakterystyczne wieże z zegarem i kołami olimpijskimi, ginęły w porannej mgle. Kiedy podeszliśmy wystarczająco blisko, a obiekt ukazał się nam w całej swojej okazałości, można było poczuć naznaczony historią klimat tego miejsca. Budziło pewien respekt.

Berliński Stadion Olimpijski to jeden z tych obiektów sportowych, który powinien być odwiedzany przez turystów tak, jak inne najpopularniejsze miejscowe zabytki. Jak często zdarza się, że cudzoziemcy ochoczo fotografują się na tle wspaniałych katedr i pałaców, a stadiony traktowane są po macoszemu. Niesłusznie. Obiekty takie jak Old Trafford, Camp Nou czy Santiago Bernabeu są istotnymi miejscami na turystycznych mapach swoich miast. Podobnie jest z Olympiastadion. Tłumy turystów powinny robić pod nim selfie równie ochoczo, co pod Bramą Brandenburską czy wieżą telewizyjną Berliner Fernsehturm. Jest świadkiem historii. Tu właśnie, o czym przypomina rozpięty między wieżami olbrzymi symbol pięciu kół, odbywały się niesławne Igrzyska Olimpijskie z 1936 roku. Tu swoje medale zdobywał Jesse Owens, a z wysokości trybun zorganizowane przez siebie zawody podziwiał Adolf Hitler.

Jak to dobrze, że mroczne czasy Nazizmu już dawno minęły. Berlin nie jest jednak miastem negującym swoją historię. Podchodzi do niechlubnych spraw z przeszłości  z dużą świadomością.

Nie da się nie natknąć na usytuowany w centrum Pomnik Pomordowanych Żydów Europy – kilka tysięcy betonowych bloków, tworzących swoisty labirynt, w który warto wejść i zanurzyć się w refleksji. Dzisiejszy Berlin ma jednak zupełnie inne, uśmiechnięte i radosne oblicze. Hasło marketingowe Herthy ze wspomnianych koszulek, widoczne także na licznych, porozklejanych po mieście plakatach, to nie tylko słowa. Wszyscy napotkani przez nas ludzie są mili i pomocni. Wspomniana Steffi pomogła nam szybko dostać się na stadion, kelnerka z sympatycznej knajpki Dollinger, specjalnie zawołała swojego polskojęzycznego kolegę, by przetłumaczył nam menu, a sprzedawca okolicznego spożywczaka szukał w pamięci polskich słówek, by pochwalić się przed nami ich znajomością. Przestaje dziwić, że w ogródku jednej z restauracji w Charlottenburgu, przy stolikach obok siebie siedzą grupy kibiców Herthy i Bayeru, a ich rywalizacja ogranicza się do opróżnionych kufli i spożytych wurstów. Może rządzi zasada, że to co na stadionie zostaje na stadionie, ale trzeba przyznać, że i na trybunach przybysze z Leverkusen bynajmniej nie starali się ukrywać swoich uczuć.

Hertha BSC – skąd nazwa?
Klub został założony w 1892 roku, pierwotnie jako BFC Hertha 92. Skąd ta nazwa? Historia jest dość prozaiczna – jeden z założycieli, Fritz Linder, zainspirował się imieniem parowca, na którym podróżował wraz z ojcem. Od statku zapożyczono też niebiesko białe barwy. Sama Hertha to imię żeńskie, wariacja imienia Nerthus, które nosiła w germańskiej mitologii bogini płodności.

12 dzielnic i 12 zawodników

Po wejściu na stadion ruszyliśmy za tłumem do jednego z licznych kiosków gastronomicznych, aby ugasić pragnienie – to był, wbrew prognozom pogody, naprawdę ciepły dzień. Choć kolejka była nie mniejsza niż ta, która oczekuje, by wejść na punkt widokowy na szczycie Reichstagu, to poruszała się bardzo sprawnie. Przy składaniu zamówienia czekała nas niespodzianka. Piwo zostało nalane do specjalnych błękitnych kubków o wyjątkowym designie – na każdym widniał wizerunek zawodnika klubu, nazwa berlińskiej dzielnicy i zarys jej granic oraz (kolejne) kapitalne hasło: “12 dzielnic Berlina to 12 zawodnik Herthy”. Starzy bundesligowi wyjadacze nawet nie zwracali uwagi, jaki kubek im się trafił, prawdopodobnie mają w domach po trzy ich komplety. My, przyzwyczajeni do picia stadionowych napojów w średniej jakości jednorazówkach, byliśmy zachwyceni. Tak prosty pomysł.

Tymczasem z wnętrza stadionu rozległa się burza braw – to z kibicami żegnał się Fabian Lustenberger, szwajcarski stoper, który spędził w klubie z niemieckiej stolicy 12 lat. Popędziliśmy więc szybko schodami w górę, by wreszcie przekonać się, jakie wrażenie robi Olympiastadion od wewnątrz. 

Weszliśmy. Miejsca niemal na samej koronie stadionu. Jakby ktoś chciał w tamtym momencie odczytać to, co mieliśmy wypisane na twarzach, brzmiałoby: Hertha, jaka ty jesteś piękna. Ubrana w niebieską szatę, dziewczyna ze stolicy Niemiec od razu zerwała ze stereotypem mało atrakcyjnej sąsiadki z Zachodu. Staliśmy i podziwialiśmy pełne trybuny i potęgę tego miejsca, połączoną z jakąś nieodgadnioną tajemniczością.

To była miłość od pierwszego wejrzenia. Przydomek Die Alte Dame – Stara Dama – z pewnością nie pasował nam do tego skojarzenia.

Z momentu zauroczenia wyrwał nas jednak po chwili hymn gospodarzy. Wszyscy wstali z miejsc, unieśli w górę szaliki, a pieśń na melodię piosenki Roda Stewarta Sailing (oczywiście ze zmienionym tekstem), zaintonował muzyk, który sceniczną charyzmą skojarzył nam się z Krzysztofem Krawczykiem. Okazało się, że ów dojrzały trubadur to Frank Zander, autor takich przebojów jak Oh Susi, czy Hier kommt Kurt. Trudno nam określić, jak wielką sławą cieszy się w Niemczech, ale dla berlińczyków to na pewno kultowa postać – ten wielki fan Herthy napisał hymn w 1993 roku, już od 26 lat śpiewa go wraz z kibicami. Na pewno pieśń Nur nach Hause nie przypadła do gustu gościom z Leverkusen, którzy po brzegi wypełnili przeznaczony dla nich sektor. Hymn Herthy skwitowali głośnymi gwizdami, a po chwili odpalili race. Raz jeszcze między bajki można włożyć opowieści, że “na Zachodzie sobie poradzili”, co widzieliśmy na własne oczy. 

Kibicowska beztroska

Sam mecz nie miał historii. Bayer, który musiał wygrać, by być pewnym awansu do Ligi Mistrzów, nie dał Herthcie szans. 1:5 to był najniższy wymiar kary. Co ciekawe, trudno było odnieść wrażenie, by kolejno tracone bramki jakoś szczególnie wyprowadzały kibiców gospodarzy z równowagi.

Ci sprawiali wrażenie, jakby przyszli na piknik, do kina lub na koncert muzyki poważnej. Po traconych golach raczej wzruszali ramionami niż ciskali kubeczkami w kierunku murawy.

Oczywiście wyjątek stanowiła trybuna na łuku, którą mieliśmy po swojej prawej stronie. Słynne Ostkurve, dom berlińskich ultrasów. I tu zdecydowanie można było znaleźć podobieństwo do polskich fanatyków. Ultrasi Herthy na początku meczu zaprezentowali oprawę, a potem przez pełne 90 minut intonowali przyśpiewki. Niektóre melodie brzmiały nawet znajomo.

Tego modelu kibicowania nie przejęła jednak reszta stadionu. Wydaje się, że w trakcie gry trybuny zareagowały jak jeden organizm tylko w dwóch momentach: gdy wyrównującą bramkę zdobył dla gospodarzy – po akcji Ondreja Dudy – Valentino Larazo i gdy na tablicy świetlnej pojawiła się informacja, że Eintracht Frankfurt strzelił Bayernowi gola, co mogło Bawarczykom zabrać mistrzowski tytuł. Wybuch radości udowodnił jedno – Bayern, jako krajowy hegemon, nie jest darzony w Niemczech sympatią.

Co ciekawe na naszym sektorze tylko jedna osoba reagowała z ogromną pasją i entuzjazmem na boiskowe wydarzenia. Dziewczyna, na oko dwudziestokilkulatka, przez całe spotkanie była gwiazdą naszej trybuny. Wstawała, krzyczała, klaskała, rwała sobie włosy z głowy. Była to fanka Bayeru. Sama, pośród kibiców gospodarzy. Po bramkach swojej drużyny ostentacyjnie biła brawo i wręcz prowokacyjnie rozglądała się wokół. Berlińczycy? W najgorszym razie pobłażliwie kręcili głowami oglądając popisy rozemocjonowanej dziewczyny. W przerwie poszli po piwo i soczyste wursty, po meczu podziękowali drużynie. Słowa Nur nach Hause niosły się ze stadionu wiele minut po końcowym gwizdku.

Trudno powiedzieć, co decyduje o takim podejściu berlińskich kibiców. Może to kwestia wyników i oczekiwań? Sezon 2018/19 skończył się rozczarowująco – zaledwie 11. miejsce po niezłym początku – ale Hertha to klub środka tabeli, nie grozi jej mistrzostwo, nie przeraża wizja spadku. Ostatnie mistrzowskie patery podnosili w latach trzydziestych, jeszcze za czasów Republiki Weimarskiej, przed dojściem Hitlera do władzy, gdy krajem rządził Paul von Hindenburg. Dlatego może łatwiej znosić kibicom porażki i doceniać zwycięstwa?

Wiele z obecnych na stadionie osób zna smak 2. Bundesligi, wiele cieszyło się na wieść o transferze superstrzelca z arminii Bielefeld Artura Wichniarka.

Inna sprawa, że czuć, iż mecz piłkarski w Niemczech to rozrywka dla każdego. W Polsce, z różnych powodów, ludzie tego nie wiedzą. Mecze ligowe nie są traktowane przez neutralnych Polaków jako możliwość spędzenia wolnego czasu. W Berlinie jest inaczej. Tu Hans, Jurgen i Gretchen zastanawiają się, czy w wolne sobotnie popołudnie obejrzeć z wysokości trybun Vedada Ibisevica, czy przygody marvelowskich Avengersów w kinie ZOO Palast. I pierwsza opcja często wygrywa, wcale nie dlatego, że rejon stadionu wydaje się bezpieczniejszy od okolic legendarnego Dworca ZOO – to już nie czasy, opisywane w pewnej kultowej książce. Po prostu mecz to forma rozrywki, z której ludzie często korzystają, bo jest atrakcyjna. Przyznał to nasz nowy polski znajomy ze stadionu, potwierdził kelner Polak z Dollingera. A atmosfera na stadionie, o którą dbają też kibice z Ostkurve, sprawia, że ciężko się tej Starej Damie oprzeć. I ci ludzie wracają.

Może i my wrócimy? W nowym sezonie Berlin czeka wyjątkowe dla każdego miasta wydarzenie – mecz derbowy. Do Bundesligi awansował drugi klub ze stolicy, Union. Cóż, skoro sama Hertha ugościła nas w swoim mieście tak pięknie, to co nas czeka, gdy gospodarzy będzie dwójka?


Zdjęcie główne: Kibice Herthy na meczu z Bayerem Leverkusen, Fot. Dominik Kwaśnik; zdjęcia w tekście: Paweł Jędrusik, Dominik Kwaśnik

Film – zdjęcia i montaż: Dominik Kwaśnik, muzyka: „Americana”, zespół RedRoom

Reklama