Ludzie są zwyczajnie przerażeni tym, co widzą. Przyczyn tej “histerii” nie powinniśmy lekceważyć! – mówi prof. Paweł Dybel w rozmowie z wiadomo.co

Przemysław Szubartowicz: Panie profesorze, co się dzieje w Polsce?
Paweł Dybel: Coś bardzo niepokojącego, co wygląda na demontaż podstaw państwa demokratycznego. Ale o tym z całkowitą „empiryczną” pewnością będziemy mogli powiedzieć gdzieś za rok czy dwa.

A jak można by to określić z perspektywy psychoanalitycznej?
To zmiana „ekonomii popędów” w sprawowaniu władzy. Świadczy o tym choćby ogromny ładunek agresji, jakim przepojone są dzisiaj rodzime dysputy polityczne. Nie mówiąc już o eksplozji zwykłego chamstwa. Trudno jest to porównywać z tym wszystkim, co działo się u nas po 89 roku. Jedyna analogia, jaka się nasuwa, to sposób, w jaki gomułkowska PZPR rozprawiała się z inteligencką opozycją demokratyczną w marcu 68 roku. Podobnie jak tam, głównym celem władzy jest gra na totalne wyniszczenie przeciwników politycznych. Nic dziwnego, że w tej sytuacji znakomicie odnajdują się niektórzy byli członkowie PZPR-u.

Czy w takim razie psychoanaliza pozwala wyjaśnić to zjawisko?
Psychoanaliza niczego nie wyjaśnia do końca, co najwyżej pozwala wskazać na pewne aspekty danych zjawisk, które umykają w innego typu analizach. Choćby te, które wiążą się z dynamiką popędów określających podskórnie ludzkie zachowania.
Francuski psychoanalityk Jacques Lacan, wielki kontynuator myśli Zygmunta Freuda, powiedział o tym wprost: zbiorowość to nic innego jak podmiot jednostki.
Dodajmy, że jest to specyficzny podmiot. Zbiorowość kształtuje zarówno narcystyczne identyfikacje jednostki o charakterze wyobrażeniowym, jak i identyfikacje symboliczne, w których jednostka, poskramiając te pierwsze, uznaje ogólnie przyjęte normy ludzkiego współbycia. W demokracji chodzi również o to, aby przy całej niechęci do innych partii prowadzić polityczną grę zgodnie z jej podstawowymi symbolicznymi regułami. Jedną z nich jest uznanie przeciwników politycznych za partnerów w grze o władzę.

Reklama

Jak by to można było „przełożyć” na naszą dzisiejszą sytuację polityczną?
Z każdą orientacją polityczną wiąże się naturalnie jakiś rodzaj narcyzmu. Jest więc narcyzm lewicy, centrum, prawicy. Wyraża się on w przekonaniu, że tylko program „mojej” partii stanowi ucieleśnienie politycznej Prawdy i daje jej przed innymi legitymację do rządzenia. Tyle że porządek demokratyczny nakłada na to przekonanie wymóg orientowania się w grze o władzę według zasad politycznego partnerstwa. Porządek ten ustanawia zatem tamę dyscyplinującą narcyzm polityczny poszczególnych partii. Tymczasem, kiedy śledzę dzisiaj wypowiedzi przedstawicieli obecnej władzy, uderza, że swój sukces wyborczy traktują jako ostateczne zwycięstwo sił Dobra nad siłami Zła, które daje im mandat rządzenia „na zawsze”. Takie manichejskie myślenie pozostaje w sprzeczności z samą istotą tego, co demokratyczne.

Jarosław Kaczyński właściwie nazywa po imieniu tę Prawdę: budujemy nową Polskę, podajemy w wątpliwość przeszłość, kwestionujemy dotychczasowe paradygmaty, konstruujemy własny mit założycielski, po imieniu nazywamy wrogów.
Naturalnie każda władza, która występuje z hasłami radykalnej sanacji państwa, musi podeprzeć się jakimś mitem założycielskim. Tyle że te mity mają zazwyczaj niewiele wspólnego z prawdą historyczną. Rzym był ponoć pierwotnie miastem prostytutek i złodziei, a rewolucję w Rosji w 1917 roku zrobiła garstka sfrustrowanych żołnierzy i mętów społecznych. Podobnie mit założycielski PiS-u, który opiera się na dezawuowaniu porozumień Okrągłego Stołu i procesu transformacji, ma niewiele wspólnego z tym, co się tam faktycznie wydarzyło. W dodatku nie zapominajmy, że sygnatariuszami tego porozumienia byli również bracia Kaczyńscy.

W przypadku PiS mowa jest o zdradzie narodowej przy Okrągłym Stole, a więc kwestionuje się konsensus i jego polityczne konsekwencje dla prawie trzech następnych dekad.
To jest już polityczny cynizm. Ale ten „argument” jest przywódcom PiS-u potrzebny, aby przy okazji opatrzyć znakiem zapytania konstytucyjne podstawy państwa demokratycznego z jego kluczowymi instytucjami, które się w tym czasie ukształtowały. Jak też po to, aby pozbawić politycznej legitymacji partie, które reprezentują „tamten” porządek „narodowej zdrady”. Na tym ma polegać „dobra zmiana”. Oznacza ona nie tylko wywrócenie dotychczasowego porządku demokratycznego, ale również pozbawienie politycznej legitymacji wszystkich partii, które powstały w tamtym okresie. Tylko wówczas PiS może stać się we własnych oczach jedynym „prawdziwym” przedstawicielem narodu. A tym samym może zidentyfikować się w pełni ze swym własnym lustrzanym obrazem Narcyza.

Każda władza, która występuje z hasłami radykalnej sanacji państwa, musi podeprzeć się jakimś mitem założycielskim. Tyle że te mity mają zazwyczaj niewiele wspólnego z prawdą historyczną.

Czym się ten narcyzm charakteryzuje?
Obok tych cech narcyzmu, o których już wspominałem, kluczowe znaczenie ma promowana przez tę formację formuła patriotyzmu. Określa ją poczucie własnej wyjątkowości powiązane z bezkrytycznym kultem rodzimej tradycji dla niej samej. Moja miłość do Polski, tożsama z moją miłością siebie, usprawiedliwia wszystko. A jeśli ktoś wskazuje na jakieś mroczne strony narodowej przeszłości, jest moim śmiertelnym wrogiem, którego należy politycznie zniszczyć. Sprawia to, że przedstawiciele tej formacji są niezdolni zarówno do rzetelnego rozliczenia się z przeszłością, jak i do dyskusji z innymi koncepcjami patriotyzmu, bardziej otwartymi, zawierającymi w sobie element krytycznej refleksji. Nic dziwnego, że każda wypowiedź, książka, film, dzieło sztuki, które nie wpisują się w ten schemat rodzą u nich furię i są traktowane jako „szkalujące” Polaków. W ich autorach upatruje się zdrajców, którzy spiskują, mają jakieś ukryte cele. Nic dziwnego, że taki los spotykał książki Grossa, film „Ida”, powieści Tokarczuk. W psychoanalizie ten element krytycznej refleksji pacjenta nad własną przeszłością jest niezwykle istotny, gdyż pozwala mu zdać sobie sprawę z tego, że jest ona znacznie bardziej złożona niż to sobie do tej pory wyobrażał. Może on też wówczas zdystansować się do własnych obsadzonych narcystycznie wyobrażeń o sobie, które są źródłem konfliktów z innymi. To samo obowiązuje na poziomie zbiorowych form tożsamościowych. Głosząc kult narodowej tradycji, stawiając pomniki „żołnierzom wyklętym”, rodzima prawica rozbudza najbardziej mroczne strony polskiego nacjonalizmu. Apelując do zbiorowego narcyzmu uwodzi społeczeństwo upiorami przeszłości.

Uwodzi?
Tak. Takie jest zresztą główne przesłanie znanego artykułu Freuda. Analizując model państwa autorytarnego opartego na kulcie jednostki przywódczej, stwierdził on, że opiera się on na „uwiedzeniu” przez nią zbiorowości, związaniu jej libidinalnie swoją osobą. Ów przywódca, Führer, ma zatem sprawić, aby społeczeństwo go „pokochało”. Wtedy zbiorowość jak stado baranów zaakceptuje każdą jego decyzję i będzie nią zachwycone.

To jest przypadek Kaczyńskiego?
To jest przypadek każdej władzy o charakterze autorytarnym. Tak wygląda zresztą klasyczny przypadek zakochania, które psychoanaliza opisuje jako narcystyczną iluzję: kochamy fantazję na swój temat widzianą w Innym. Tyle że kiedy z czasem rzeczywistość ją brutalnie weryfikuje, nasza miłość przeradza się w nienawiść.

Czym Kaczyński uwiódł Polaków?
Zauważmy najpierw, że nie uwiódł on ich wszystkich, ale tylko ich niewielką część. W końcu w sondażach zaufania społecznego sytuuje się on zazwyczaj na dole drabinki. Uwiedzenie dokonało się raczej przez polityczną formację, której jest przywódcą. Należy przy tym rozróżnić dwie jego strony. Pierwsza wiąże się z programem wyborczym PiS-u, który głosił obdarowanie szerokich grup społecznych różnego typu „bonusami” (pięćset plus, pomoc frankowiczom itp.). Druga natomiast wiąże się z „pobudzaniem” przez polityczny dyskurs tej partii obsadzonego narcystycznie „patriotyzmu” wyborców i oskarżaniem przeciwników politycznych o wszelkie niedomogi obecnej sytuacji oraz o zdradę interesów narodowych. Ten sposób „argumentacji” ma w sobie coś paranoicznego, w psychoanalizie nazywa się to identyfikacją projekcyjną. Polega ona na projektowaniu własnej agresji na osobę, którą się uznało za wroga i upatrywanie w niej głównego winowajcy danego zdarzenia. Politycy populistyczni posługują się projekcjami z upodobaniem, gdyż są one chwytliwe społecznie. Ich zaletą jest to, że dają proste wytłumaczenia dla złożonych niekiedy zjawisk, a zarazem pozwalają jednostkom odreagować ich własne frustracje i agresję, umiejscawiając je w innych. Efektywność tego rodzaju „uwiedzenia” można by nazwać nieodpartym urokiem patologii. O ile prostsze jest oskarżenie Tuska i Putina o zamach w Smoleńsku niż uznanie, że do tej katastrofy doszło w wyniku różnorakich przyczyn, bezpośrednich i pośrednich, przy czym wina rozkłada się po obu stronach.

Ten sposób „argumentacji” ma w sobie coś paranoicznego, w psychoanalizie nazywa się to identyfikacją projekcyjną. Polega ona na projektowaniu własnej agresji na osobę, którą się uznało za wroga i upatrywanie w niej głównego winowajcy danego zdarzenia.

A czy nie jest to raczej takie romantyczne uwiedzenie tajemnicą śmierci, ciągłym zaglądaniem do grobów, przeciąganiem żałoby w nieskończoność?
Ja bym powiedział, że jest to raczej coś, co w naszym romantyzmie było patologiczne: niemożność pogodzenia się z utratą ojczyzny i ciągłe rozdrapywanie ran oraz szukanie winnych. No i wykrwawianie się w powstaniach, które nie miały szans na powodzenie. Wszystko to zamiast realnej oceny sytuacji i żmudnego budowania społecznego gruntu do ustanowienia w przyszłości państwa polskiego. To samo powtarza się dzisiaj, jeśli chodzi o katastrofę smoleńską. Zamiast uznać, że była to katastrofa lotnicza, do której doprowadziły lekceważenie przez generalicję wojskowych procedur, zaniedbania w kształceniu pilotów i pycha ludzi władzy, snuje się teorie spiskowe o zamachu. Zamiast wprowadzić nowe standardy w wojsku, w państwowej administracji i posypać głowę popiołem, urządza się sabat czarownic i szuka się winnych wśród przeciwników politycznych po to tylko, by spalić ich na stosie.
Towarzyszy temu czynnik subiektywny, który jest zrozumiały w takich przypadkach: niemożność pogodzenia się z utratą bliskich, którzy odeszli w tak tragiczny sposób. Ale jeśli opisany powyżej mechanizm projekcji przenosi się w obręb politycznego dyskursu, ma to dla funkcjonowania państwa skutki katastrofalne. Z różnych wypowiedzi Kaczyńskiego wynika wyraźnie, że katastrofa smoleńska dzieje się dla niego po dzień dzisiejszy. Psychoanalityk powiedziałby tutaj, że nie doprowadzony został do końca proces żałoby, który zakłada pogodzenie się z utratą bliskiej osoby. Dopiero wówczas staje się możliwe zdystansowanie się do tragicznego wydarzenia i zachowanie osoby brata we własnej pamięci. Tutaj natomiast trauma tej tragedii wdziera się nieustannie w teraźniejszość i ją dewastuje. I tak już chyba pozostanie.
Zresztą w bardzo podobny sposób zachowuje się dzisiaj wielu członków rodzin smoleńskich związanych z PiS-em. Dlatego słyszymy dzisiaj np. o przymusowych ekshumacjach. Pierre Fedida, psychoanalityk francuski, pisze, że za obsesją ekshumacji tkwi nieświadome przekonanie, iż bliska osoba tak naprawdę nie umarła. Stąd przymus powtarzania ekshumacji w nieskończoność. Tyle że w tym wypadku dochodzi motyw polityczny. Chodzi o znalezienie „dowodu” na zamach i postawienie w stan oskarżenia domniemanych sprawców. Naturalnie, skoro tak usilnie się tego dowodu poszukuje, na pewno w końcu się go znajdzie. Znowu wracamy w przestrzeń politycznego manicheizmu: walki sił Dobra ze Złem, które usadowiło się w ludziach poprzedniej władzy. I trzeba je stamtąd, sprawując egzorcyzmy nad trupami, wypędzić.

W optyce środowiska PiS to zło przybierało przez lata różne formy: było spiskowcami w Magdalence, Wałęsą, którego kukłę się paliło, Bolkiem, łże-elitami, resortowymi dziećmi, dziś jest gorszym sortem, elementem animalnym, ludźmi w futrach, komunistami i złodziejami…
Te wszystkie epitety to po prostu kolejne projekcje, w których politycznym przeciwnikom przypisuje się cechy demoniczne. Przy czym, rzecz znamienna, nie chodzi w nich tylko o pozbawienie ich podmiotowości politycznej, ale również o ich upodlenie, pozbawienie wszelkich cech ludzkich. To najbardziej skrajna forma politycznego rasizmu, w którym słowa służą symbolicznemu mordowaniu przeciwników. Nazywanie ich np. resortowymi dziećmi implikuje nie tylko, że dziedziczą oni po rodzicach, wujkach czy dziadkach geny narodowej zdrady. Są oni również niczym rakowaty guz na zdrowym ciele narodu, są pleniącym się robactwem, które należałoby wytępić. Kibole Legii, którzy domagali się szubienicy dla Lisa i innych odczytali tylko w sposób dosłowny słowa polityków. Od mordu symbolicznego na innym do jego mordu fizycznego jest naprawdę niedaleko. Wystarczy przypomnieć lata 30. w historii Niemiec…

fot. Veroraz, źródło - wikimedia commons, licencja Creative Commons
Fot. Veroraz, źródło Wikimedia Commons, licencja Creative Commons

Ale zapytam przewrotnie: czy reakcja opozycji – dość nietypowa, jak na to środowisko, a więc marsze uliczne, radykalne tony – nie jest jednak histeryczna?
Marsze KOD-u to przede wszystkim protest społeczny, do którego „podłączyły się” sprytnie partie opozycji. Protestuje się przy tym nie tyle przeciw nowej władzy jako takiej, co przeciw sposobowi, w jaki zaczęła ona demontaż kluczowych instytucji demokratycznego państwa, łącznie z Trybunałem Konstytucyjnym. Można w tym widzieć histerię, gdyż ten protest – podobnie jak niegdyś protesty “Solidarności” – nie wpisuje się w klasyczne schematy walki politycznej. Ale w psychoanalizie histeria jest wbrew pozorom siłą twórczą, kruszy skostniałe formy obsesji, drażni Innego, próbując wyłonić jego pragnienie i nadać mu formę, którą da się kontrolować. W przypadku tych ulicznych marszy „histeria” ludzi wzięła się z ich zwykłego przerażenia, tym, do czego to wszystko prowadzi. Dlatego jej przyczyn nie należy lekceważyć.

Uzasadnionego?
Najbliższy rok, a może miesiące, przyniesie odpowiedź na to pytanie…

W psychoanalizie lacanowskiej istnieje pojęcie denegacji, którego używa się do nazwania nieświadomego zaprzeczania temu, co w istocie chce się zrobić. Gdy Kaczyński mówił, że nie będzie zemsty i poniżania, wiadomo było, że będą.
Ta pana uwaga to kolejny dowód na to, jak psychoanaliza może być owocna w analizach dyskursu politycznego. Jeszcze bardziej znamienne były jednak słowa Prezesa, które zaraz dodał, że zamiast tego będą „sprawiedliwe” procesy. Ale w dyskursie przedstawicieli nowej władzy uwagę zwraca jeszcze jeden bardzo znamienny „szczegół”. Jest nim szczególna rozkosz, jakiej doświadczają oni z obrażania i poniżania słowami swoich przeciwników politycznych. Jacques Lacan nazywał ten typ rozkoszy jouissance, czyli rozkoszą, która ma w sobie coś perwersyjnego, gdyż przyjemność zmieszana jest w niej z poniżeniem i bólem. Jest takie opowiadanie Gombrowicza, którego bohater, urzędnik w ambasadzie polskiej w Paryżu, obcuje na co dzień z pięknymi, subtelnymi kobietami o wyrafinowanym smaku. Ale go one nudzą, dlatego woli przy byle jakiej okazji wyjechać do kraju i zawiązywać bliskie znajomości z kuchtami, przaśnymi kobietami z ludu o niewybrednym słownictwie.
Otóż coś z tej przaśności rozpoznać można w wypowiedziach posłów i posłanek zwycięskiej partii, zaś ich niedoścignionym wzorem jest Krystyna Pawłowicz. Jej nie chodzi tylko o to, aby co jakiś czas powiedzieć jakąś bzdurę, to zbyt łatwe. Sedno w tym, aby powiedzieć ją w taki sposób, by przy okazji zmieszać z błotem swego oponenta, rozgnieść go słowami niczym karalucha. I to dopiero sprawia jej prawdziwą radość. To jouissance płynąca z epatowania tym, co obsceniczne, obleśne, wstrętne. Nic dziwnego, że ma ona tak szczególne względy u Prezesa.

Mam wrażenie, że opisuje pan model funkcjonowania struktury perwersyjnej, czyli takiej, w której – według lacanowskiego spojrzenia – podmiot ma nieograniczony dostęp do owej jouissance, ale jednocześnie potrzebuje Innego, którego prowokuje, by powiedział: stop, nie wolno, zabraniam! 
Tyle że kto w tej sytuacji miałby to powiedzieć? Opozycja? Przecież mają ją w nosie. Unia Europejska? Ją też mają w nosie, w dodatku mało prawdopodobne jest, aby w obecnej sytuacji zdecydowała się na radykalne kroki. Może jedyna siła polityczna, której się naprawdę obawiają, to wspomniany KOD, który ze względu na swój spontaniczny społecznie charakter mógłby stać się osnową jakiejś nowej “Solidarności”.
I tu dochodzimy do sedna. Przez lata żyliśmy w iluzji, że konstytucyjne podstawy demokratycznego państwa, jakie ukształtowało się u nas po 89 roku, są na tyle trwałe, że każda partia, która dojdzie do władzy, będzie się z nimi liczyć. Dzisiaj to przekonanie się załamuje. Powtarza się proces, jaki miał miejsce w Polsce międzywojnia, kiedy w 1926 roku doszło do przewrotu majowego pod hasłami sanacji i ustanowiony został model państwa na wpół autorytarnego. Zresztą Kaczyński i jego akolici z tym się zupełnie nie kryją, przyznając się do tradycji piłsudczykowskiej. A więc do tradycji lekceważenia demokracji, sterowania państwem z tylnego siedzenia, fasadowego parlamentu i prześladowania opozycji. Łącznie z fizycznym zastraszaniem jej przedstawicieli. Psychoanalitycznie można to zinterpretować jako określony przez przymus powtarzania powrót wypartego.
Patrząc historycznie natomiast oznacza to, że jako naród znajdujemy się dokładnie w tym samym miejscu, gdzie byliśmy prawie sto lat temu. Podobnie też rosnące w siłę nacjonalizmy w krajach zachodnioeuropejskich, zwiększone zagrożenie ze strony Rosji i – praktycznie – rosnące osamotnienie polityczne Polski, wszystko to zaczyna przypominać do złudzenia tamtą epokę.

Przez lata żyliśmy w iluzji, że konstytucyjne podstawy demokratycznego państwa, jakie ukształtowało się u nas po 89 roku, są na tyle trwałe, że każda partia, która dojdzie do władzy, będzie się z nimi liczyć.

Przypisuje pan jouissance, za Lacanem, ogromną moc sprawczą.
Jouissance jest na usługach Tanatosa, jest w niej coś głęboko destrukcyjnego. Kiedy zaczyna dominować w debacie publicznej, jej skutki dla funkcjonowania demokratycznego państwa są niszczące. Nic dziwnego, że tak „kochają” ją zwolennicy państwa autorytarnego. Bez projektowania swojej agresji na innych, obrażania, upadlania, mordowania słowem na sposób symboliczny, nie wyobrażają sobie swego funkcjonowania w polityce. Na tym polega ich rozkosz życia. Bez niej utraciłoby ono dla nich wszelki sens.

Kończymy niczym Lacan: podmiot zmierza “ku gorszemu”, szczególnie po doświadczeniu psychoanalizy.
To zależy od tego, jak rozumie się to „gorsze”. Zresztą nie wierzę, aby psychoanaliza nauczyła czegokolwiek naszych polityków. Inna sprawa, że kiedy niedawno pisałem książkę o polskiej psychoanalizie, uderzyło mnie, iż praktycznie wszyscy jej przedstawiciele opowiadali się za modelem państwa demokratycznego o szerokim zakresie obywatelskich wolności. Dzisiaj to państwo odchodzi w przeszłość.

Paweł Dybel jest profesorem w Instytucie Filozofii i Socjologii Uniwersytetu Pedagogicznego i w IFiS PAN. Opublikował m.in. książki “Zagadka »drugiej płci«” (2004), “Dylematy demokracji. Kontekst polski” (2015) oraz „Psychoanaliza – ziemia obiecana?” (2016). Autor licznych publikacji w języku polskim, angielskim i niemieckim.


Zdjęcie główne: Geralt, źródło pixabay.com, licencja CC0 Public Domain

Zapisz

Zapisz

Reklama

Comments are closed.