Rok 2020 był bez wątpienia rokiem Jarosława Kaczyńskiego. A powtarzalność jego działań przy okazji każdego wywołanego przez siebie kryzysu jest uderzająca. I pozwala do pewnego stopnia przewidzieć jego zachowanie w czasie kolejnych lat – pisze Cezary Michalski

Rok 2020 był bez wątpienia rokiem Jarosława Kaczyńskiego. Jego zwycięstw i jego porażek. Przez cały ten rok, w całej okazałości, mogliśmy zobaczyć w jego wykonaniu to, co Jadwiga Staniszkis nazwała kiedyś – najpierw w odniesieniu do ekip rządzących PRL-em, a później przy okazji pierwszych rządów Kaczyńskiego z lat 2006-2007 – „zarządzaniem przez kryzys”.

W PRL-u cyklicznie powracające kryzysy były nieuchronną konsekwencją tego, że marksizm jako ideologia definiująca państwo, ekonomię i społeczeństwo zwyczajnie nie działał. Każdy rok władzy PZPR produkował napięcia, które trzeba było co jakiś czas rozładować – choćby i na ulicy – korygując przy okazji styl działania, język, a nawet personalny skład ekipy rządzącej.

Kaczyński też posługuje się diagnozami, językiem i ludźmi niepozwalającymi skutecznie rządzić Polską wkraczającą w trzecią dekadę XXI wieku.

Jednak coraz częstsze wprawianie przez niego w dygot własnego obozu i całego polskiego państwa, po czym próby wyciszenia tego dygotu – pozwalają mu mobilizować swoich ludzi, dokonywać korekt personalnych i pokazywać, że to on zajmuje centralną pozycję. To on „trzyma władzę”, nawet jeśli nie do końca wie, co z tą władzą zrobić.

Reklama

Cała seria niefortunnych zdarzeń

Przez miniony rok Kaczyński dość regularnie wywoływał kryzysy destabilizujące zarówno jego polityczny obóz, jak też całe polskie państwo dosyć głęboko. A kiedy już do kryzysu doszło, rozpoczynał swoją grę, prowadzoną dość powtarzalnymi metodami i narzędziami, obliczoną na ponowną, choćby częściową konsolidację swego obozu, a także na choćby częściowe uspokojenie sytuacji w państwie. Jednocześnie za każdym razem, przy okazji każdego z wywołanych przez siebie kryzysów,

Kaczyński prowadził grę obliczoną na rozbicie jedynej siły politycznej, którą uważa za przeszkodę i zagrożenie dla swojej władzy, czyli Platformy Obywatelskiej i skupionej wokół PO Koalicji Obywatelskiej.

Powtarzalność działań Kaczyńskiego przy okazji każdego wywołanego przez siebie kryzysu jest uderzająca. I pozwala do pewnego stopnia przewidzieć jego zachowanie w czasie kolejnych lat.

Pierwszy kryzys został przez Kaczyńskiego wywołany wiosną 2020 roku, kiedy to on uparł się na majowy termin wyborów prezydenckich. Był to termin nierealny od samego początku. Po pierwsze dlatego, że dopiero zaczynaliśmy się oswajać z epidemią koronawirusa. Po drugie dlatego, że państwo PiS nie potrafiło tych wyborów przygotować. Bardzo długo nie potrafiło nawet wybrać formuły wyborów, a kiedy o wiele za późno Kaczyński zdecydował się na wybory pocztowe, jego ludzie w państwie – począwszy od premiera Morawieckiego i wicepremiera Sasina po prezesa Poczty Polskiej – okazali się niewystarczająco sprawni organizacyjnie.

Po trzecie dlatego, że opozycja miała wpływ na część samorządów, które wcale nie starały się ułatwić Kaczyńskiemu przepchania kolanem majowego terminu. Spór o majową datę wyborów prezydenckich spowodował napięcia w koalicji. Jarosław Gowin dał do zrozumienia, że mógłby się stać elementem obrotowym, gdyby kiedyś pojawiła się szansa na odsunięcie Kaczyńskiego od władzy. To kosztowało go stanowisko wicepremiera i o mało co nie pozbawiło partii.

Drugi kryzys został przez Kaczyńskiego wywołany „piątką dla zwierząt”.

„Piątka dla zwierząt” miała być ostatecznym zabiegiem kompromitującym i „zakrywającym” Rafała Trzaskowskiego.

Trzaskowski minimalnie przegrał z Dudą, jednak Kaczyński uznał go za zagrożenie, ponieważ prezydent Warszawy był pierwszym od wielu lat politykiem PO, na którego zagłosowała nieprawicowa, niepisowska młodzież.

Mniej więcej od 2010 roku Platforma Obywatelska miała coraz większy problem z dotarciem do młodzieży i z pokoleniową sukcesją, podczas gdy po prawej stronie Kaczyński zdołał problem pokoleniowej sukcesji na podstawowym poziomie rozwiązać. Po roku 2015 młodzi prawicowcy dostali stanowiska w rządzie, w mediach, w spółkach skarbu państwa… i wciągnęli w orbitę obozu władzy swoje pokoleniowe środowiska.

Trzaskowski należał do średniego pokolenia działaczy PO, ale po pierwsze to średnie pokolenie było pokoleniem w Platformie najmłodszym, po drugie zdołał on w czasie swojej krótkiej prezydenckiej kampanii zdobyć przewagę wśród całej głosującej młodzieży, pokonując w tym segmencie wyborców zarówno konkurentów prawicowych, jak też lewicowych.

Właśnie dlatego po wyborach prezydenckich Trzaskowski wydawał się Kaczyńskiemu realnym zagrożeniem. Ale później oberwał awarią „Czajki”, która została nagłośniona przez PiS-owskie media jako dowód na to, że prezydent Warszawy wcale nie jest „ekologiczny” i różni się od Grety Thunberg będącej punktem odniesienia dla najmłodszych klimatycznych aktywistów.

Umiejętnie prowadzona przez Kaczyńskiego i Ziobrę sprawa Margot stała się kolejnym ciosem w Trzaskowskiego.

Na wiecu po aresztowaniu Margot młoda lewica zaatakowała przede wszystkim liberalnego prezydenta Warszawy (później za niewystarczające solidaryzowanie się z Margot oberwał także Jacek Jaśkowiak). A kiedy Margot wyszła z aresztu, w kolejnych wywiadach prasowych (z których tylko jeden, w Radiu Zet, nie był prowadzony na kolanach) też zaatakowała jako „homofoba i transfoba” Rafała Trzaskowskiego, a nie Kaczyńskiego czy Ziobrę.

„Piątka dla zwierząt” miała ostatecznie kwestię Trzaskowskiego (i nadzieje Platformy na trwalsze dotarcie do nieprawicowej młodzieży) rozstrzygnąć odmownie, pokazując, że to Kaczyński i PiS potrafią się zdobyć na bardziej radykalne proekologiczne działania.

„Piątka dla zwierząt” wywołała jednak w obozie rządzącej prawicy kryzys, którego rozmiary Kaczyńskiego zaskoczyły. On sam używał narzędzi prawicowej wojny kulturowej (w kolejnych kampaniach wskazując jako wrogów kolejno imigrantów, antyklerykałów, homoseksualistów). Był w tym tak skuteczny, że sądził, iż wojnę kulturową ma pod całkowitą kontrolą. Kiedy jednak ogłosił „piątkę dla zwierząt”, to on został zaatakowany przez prawicowych „twardzieli”, począwszy od Ziemkiewicza i Ziobry, skończywszy na prawym skrzydle swojej własnej partii.

W dodatku kompletna amatorszczyzna projektu zagroziła gigantycznymi stratami finansowymi sporej części polskich rolników, co pogorszyło atmosferę na wsi, uważanej już przez Kaczyńskiego za bezpieczny bastion.

Spór o „piątkę dla zwierząt”, podobnie jak wcześniej spór o wybory prezydenckie w maju, też wywołał kryzys w koalicji rządzącej. Tym razem to Ziobro zaczął testować siłę przywództwa Kaczyńskiego przedstawiając się jako jedyny prawdziwy twardy prawicowiec. Nieulegający podszeptom „marksizmu kulturowego”, który miałby się wyrażać w podejmowaniu tematu „praw zwierząt”.

Kaczyński musiał przystąpić do licytacji z Ziobrą na prawicową „czystość” i „twardość”. Do tej licytacji użył rekonstrukcji rządu (wprowadzając Czarnka jako superministra nauki, szkolnictwa wyższego i edukacji, mającego upokorzyć liberalną inteligencję akademicką i nauczycieli, równie twardego, co Ziobro, tyle że bezpośrednio związanego z Kaczyńskim).

Sam Kaczyński też wszedł do rządu jako wicepremier odpowiedzialny za bezpieczeństwo państwa. Jednak zajął się na tym stanowisku głównie chronieniem bezpieczeństwa Mateusza Morawieckiego przed Zbigniewem Ziobrą, podczas gdy na polskie państwo sprowadził niebezpieczeństwo i kolejny kryzys – depcząc obowiązujący formalnie od 1993 roku kompromis aborcyjny. Przy okazji „antyziobrowej” rekonstrukcji rządu wrócił do niego Gowin, który tym razem zagrał z Kaczyńskim i Morawieckim przeciw Ziobrze, w dalszym ciągu budując swój wizerunek polityka „umiarkowanego”.

Kolejnym po Czarnku narzędziem do przelicytowania Ziobry w ideologicznej twardości stało się dla Kaczyńskiego złamanie kompromisu aborcyjnego. Piszę „dla Kaczyńskiego”, ponieważ to on kieruje Julią Przyłębską, Stanisławem Piotrowiczem i Krystyną Pawłowicz.

Kaczyński wiedział, że za podeptanie ustawy z 1993 roku zapłaci jakimiś protestami, miał jednak nadzieję, że z powodu pandemii cena będzie niewielka. Raczej się przeliczył.

Licytacja na ideologiczną twardość pomiędzy Kaczyńskim i Ziobrą zaowocowała kolejnym kryzysem, czyli groźbą zawetowania przez rząd PiS unijnego budżetu. Ziobro po cofnięciu się przed konfrontacją z Kaczyńskim atakował dalej Morawieckiego zarzucając mu miękkość w negocjacjach z Unią. Kaczyński zmusił zatem Morawieckiego do zgłoszenia wraz z Orbánem groźby weta, uważając, że do niego nie dojdzie, gdyż Niemcy – którym naprawdę zależało na uruchomieniu unijnego budżetu i dodatkowego wielomiliardowego funduszu odbudowy gospodarek europejskich po epidemii koronawirusa – wymyślą jakąś formułę kompromisową, którą będzie można sprzedać prawicowym wyborcom w Polsce jako sukces PiS-u.

Nielubiany, ale nieodzowny

Co Kaczyński wygrał, a co przegrał w konsekwencji tych wszystkich spowodowanych przez siebie kryzysów?

„Piątki dla zwierząt” wciąż nie ma, a jeśli wróci, to w bardzo okrojonym i szczątkowym kształcie. Kaczyńskiemu przestało na niej zależeć, bo Trzaskowskiego, przeciwko któremu „piątka dla zwierząt” była skierowana, przestał uważać za bieżące zagrożenie.

„Wyrok” Przyłębskiej w sprawie aborcji też nie został opublikowany. Kaczyński uważa go za swoją suwerenną polityczną decyzję, a nie za żaden „wyrok”, więc czeka z jego publikacją do momentu, kiedy uzna, że kolejne protesty nie będą już miały skali będącej dla niego politycznym problemem. Kryzys wokół weta skończył się częściowym – i kto wie, czy nie pyrrusowym – zwycięstwem PiS-u.

Pieniądze unijne rząd Morawieckiego dostanie. Patrząc na dotychczasową praktykę, wyda je nie na modernizację Polski, ale na dalszą polityczną korupcję. Gdyby jednak Bruksela postanowiła rzeczywiście coś zrobić w kwestii łamania praworządności w Polsce, rząd PiS nie ma już Wunderwaffe w postaci weta.

Za to swoje „zarządzanie przez kryzys” Kaczyński zapłacił ogólnym wrażeniem destabilizacji władzy. Jak pokazują ostatnie sondaże poparcia dla PiS i Zjednoczonej Prawicy, jest to bardziej wrażenie, niż destabilizacja faktyczna.

Ucierpiał także jego własny wizerunek. Jako „siewca konfliktów” Kaczyński stał się najbardziej niepopularnym politykiem obozu władzy. Także w prawicowym elektoracie, złożonym w większej części z katolickich i słowiańskich bogomiłów (nielubiących konfliktu, uważających, że wszyscy Polacy wierzą w to samo, myślą to samo, są tacy sami, więc konflikt, a nawet różnica poglądów są niepotrzebne, „tylko do Złego są”).

Nie przeszkadza mu to jednak nadmiernie, bo wie, że nadal pozostaje tego obozu jedynym i faktycznym liderem. Gowin i Ziobro nie zdecydowali się na frondę, bo wiedzą, że na razie by jej politycznie nie przeżyli. A dopóki oni nie przekraczają cienkiej czerwonej linii, nawet kłótnie pomiędzy nimi (także te z udziałem Morawieckiego) są Kaczyńskiemu na rękę.

Obóz, który ma skrzydła i nurty, a się nie rozpada, jest obozem silniejszym (dopóki się nie rozpadnie). Twardzi prawicowcy dalej mogą na Zjednoczoną Prawicę głosować, bo choć uważają Gowina i Morawieckiego za „miękiszonów” i „zgniłków”, mają alibi w postaci „twardziela Ziobry”.

Z kolei umiarkowani zwolennicy prawicy, a także zwyczajni oportuniści bojący się wdepnięcia w jakieś radykalne bagno, mają alibi w postaci „miękiszonów”, czyli Gowina i Morawieckiego.

Kaczyński może tym wszystkim zarządzać, a PiS-owskie media (coraz ich więcej) mogą te spory w obozie władzy przedstawiać jako jedyny realny, istotny i konstruktywny spór polityczny w Polsce.

Co ma w przekonaniu Kaczyńskiego odebrać tlen opozycji, którą on sam, jego ludzie i jego media będą konsekwentnie nazywać „opozycją totalną” albo „opozycją lewacką”.

Cezary Michalski
Autor jest publicystą tygodnika „Newsweek”


Zdjęcie główne: Jarosław Kaczyński, Fot. Flickr/Sejm RP/Rafał Zambrzycki, licencja Creative Commons

Reklama