Zawetowanie budżetu UE to próba obrony bezkarności PiS-u, a nie suwerenności Polski – pisze Cezary Michalski. Polska bez praworządności to Polska, w której marionetki Kaczyńskiego i hejterzy Ziobry są sędziami sądów wszystkich szczebli – od Trybunału Konstytucyjnego i Sądu Najwyższego po sądy rejonowe i okręgowe. I wszędzie tam zwalniają od odpowiedzialności Kaczyńskiego, Morawieckiego, Sasina, Szumowskiego, a także każdego członka PiS, Solidarnej Polski i Porozumienia Gowina, który nadużyje władzy czy będzie uwłaszczać się na publicznym majątku.

Jarosław Kaczyński chciał rozegrać konflikt, który jest dla niego wygodniejszy, a opozycję i Polaków dzieli – czyli wojnę o aborcję – zanim rozpoczął konflikt, który jest mniej wygodny dla niego, a opozycję i Polaków mógłby zintegrować i zmobilizować – czyli wojnę o polexit.

Morawiecki przyłączył się do gróźb Orbána, że Węgry i Polska zawetują budżet UE, jeśli okołobudżetowe przepisy unijne będą zawierały uzależnienie wypłat od przestrzegania praworządności w krajach będących beneficjentami unijnych programów pomocowych i inwestycyjnych. Tyle tylko, że

Orbán – w przeciwieństwie do Morawieckiego, a przede wszystkim Kaczyńskiego, który faktycznie polską polityką zagraniczną kieruje – ma dla Węgier geopolityczny plan B, którego Kaczyński nie ma dla Polski.

Są nim uprzywilejowane dwustronne stosunki rządzącego na Węgrzech Fideszu z niemieckim biznesem (a to zapewnia Orbánowi nieco lepsze stosunki także z niemiecką klasą polityczną), a także uprzywilejowane polityczne, gospodarcze, a nawet wojskowe kontakty z Rosją. Kaczyński może mieć z takim planem B kłopoty.

Reklama

Po pierwsze dlatego, że w jego własnej wyobraźni historycznej zbyt wyraźnie pachnie to paktem Ribbentrop-Mołotow. Dla Polski ten pakt oznaczał zagładę, podczas gdy Węgry na nim skorzystały – przynajmniej do 1945 roku, bo później zdecydowanie straciły (choć nie bardziej niż Polska, która padła ofiarą tego paktu już w 1939 roku, a jednak zwycięstwo aliantów w tej wojnie też okazało się dla nas polityczną, ustrojową i terytorialną katastrofą). Po drugie podobną do Kaczyńskiego wyobraźnię historyczną ma aparat i najtwardszy elektorat PiS-u.

Zatem to, co uchodzi na Węgrzech, będąc tam zupełnie oficjalną doktryną polityki zagranicznej, w Polsce nie może być przez rządzących nawet głośno wypowiedziane.

Może Ziobro, Lisicki, Przyłębski, Ziemkiewicz i narodowcy mogą sobie pozwolić na oficjalne deklarowanie lub choćby sugerowanie, że Putinowska Rosja („chrześcijańska”, autorytarna, bezwzględna wobec wszelkich „mniejszości”) w sojuszu z najtwardszą niemiecką prawicą (choćby AfD, z którą PiS-owski ambasador w Berlinie zupełnie otwarcie sympatyzuje jako z siłą antyunijną) pomoże nam uniezależnić się do „zgniłego liberalnego Zachodu” i zbudować „prawdziwą suwerenność”.

Kaczyński (odgrywający przed swoimi ludźmi Piłsudskiego, a nie Dmowskiego czy wręcz Branickiego, Rzewuskiego i innych Targowiczan) ma zatem tylko jedno wyjście – zadeklarowanie, że Polska może wejść w konflikt z całym liberalnym Zachodem, może być sama, ponieważ po pierwsze ten „Zachód” to przede wszystkim zagrażający polskiej suwerenności „Pax Germanica”, po drugie państwo rządzone przez PiS jest wystarczająco silne, aby obronić swoją samotną suwerenność, a po trzecie wciąż ma ono wiernych i silnych sojuszników w regionie (tu bezcenny okazuje się

bełkot Zybertowicza i innych tego typu „strategów”

na temat wyimaginowanych bytów, które Polska zbuduje z narodów mieszkających pomiędzy Niemcami i Rosją, ale które jakoś zawsze w momencie realnej próby dzielą się na klientów Niemiec i klientów Rosji).

Polska skłócona przez Kaczyńskiego z Unią Europejską, skłócona ze Stanami Zjednoczonymi pod prezydenturą Bidena, izolowana nawet od Wielkiej Brytanii, której brexitowa ekipa rządząca wie już, że musi się oprzeć na Ameryce (choćby rządzonej przez Demokratów) i załagodzić konflikt z Unią, jeśli w ogóle chce przeżyć – taka Polska będzie w naszym niespokojnym i niebezpiecznym świecie państwem samotnym, skazanym na dryfowanie w kierunku zagłady.

Wszystkie kłamstwa Morawieckiego

Mateusz Morawiecki, zachęcając w Sejmie do poparcia weta wobec budżetu Unii Europejskiej, jeśli UE nie wycofa się z kryterium praworządności, kłamał od pierwszego do ostatniego słowa.

Po pierwsze chciał pozować na Becka przemawiającego w polskim Sejmie na krótko przed katastrofą Września, ale był tylko farsową imitacją Becka. Przedstawił groźbę weta jako swoją suwerenną decyzję. Tymczasem nie jest to jego decyzja, ale wynik licytacji na ideologiczną twardość pomiędzy Kaczyńskim i Ziobrą.

On jest tylko słomianym pajacykiem na kiju pokazywanym przez Kaczyńskiego Polakom. Tym, którzy jeszcze chcą wierzyć w PiS.

Po drugie Morawiecki powiedział „UE, która karze słabszych, to nie jest Unia, do której wchodziliśmy”. Tymczasem jest to dokładnie taka Unia, do której wchodziliśmy, ponieważ walcząc o praworządność w Polsce próbuje chronić słabszych przed silniejszymi, czyli Polek i Polaków pozbawianych dzisiaj przez władzę podstawowych praw przed Kaczyńskim, Ziobrą, Morawieckim i PiS-em, którzy z pozycji siły ich tych praw pozbawiają.

Za pomocą kryterium praworządności Unia przynajmniej próbuje bronić protestujące na ulicach Warszawy dziewczyny rozjeżdżane przez silniejszego od nich esbeka ze stajni Mariusza Kamińskiego za pomocą wypasionego BMW kupionego tak czy inaczej za nasze pieniądze. Jeśli w Polsce nie będzie praworządności, to Ziobro, Kaczyński, Kamiński… każdego takiego politycznego bandziora uchronią przed odpowiedzialnością (tak jak odebrano śledztwo prokurator chcącej postawić temu człowiekowi poważne zarzuty).

Morawiecki przedstawił wreszcie weto jako obronę polskiej suwerenności przed ingerencją zagranicy (podobnie jest ono przedstawiane w sondażach, które mają pokazać, że Polacy w ostateczności poprą polexit jako „drogę do odzyskania suwerenności”). I znowu skłamał, gdyż

weto nie jest obroną suwerenności, ale wyłącznie obroną bezkarności PiS-u.

Polska bez praworządności to Polska, w której marionetki Kaczyńskiego i hejterzy Ziobry są sędziami sądów wszystkich szczebli – od Trybunału Konstytucyjnego i Sądu Najwyższego po sądy rejonowe i okręgowe. I wszędzie tam zwalniają od odpowiedzialności Kaczyńskiego, Morawieckiego, Sasina, Szumowskiego, a także każdego członka PiS, Solidarnej Polski i Porozumienia Gowina, który nadużyje władzy czy będzie uwłaszczać się na publicznym majątku. Polska bez praworządności to Polska policjantów w cywilu bijących kobiety teleskopowymi pałkami. W poczuciu zupełnej bezkarności gwarantowanej im przez tych, którzy im wydadzą dowolny rozkaz, bo sami także czują się bezkarni.

Zwycięstwo prowokacji

Jarosław Kaczyński jest przedstawiany przez wielu przeciwników PiS, w wielu niepisowskich mediach, jako wariat, który stracił kontrolę – nad Polską, nad sobą. Też uważam, że Kaczyński jest politycznym psychopatą. Ale dalej moja diagnoza rozchodzi się z diagnozą większości antypisowskich publicystów, celebrytów i innych polityków-amatorów. Dla nich słowo „wariat” oznacza gościa, który wybiega na miasto z rozpiętym rozporkiem, a kwadrans później łapie go pierwszy lepszy stójkowy.

Tymczasem Jarosław Kaczyński jest podobny raczej do bohaterów „Psychozy” Alfreda Hitchcocka czy „Milczenia owiec”. Jest człowiekiem przygotowującym swoją zbrodnię na polskiej demokracji, na polskim państwie prawa, na polskim społeczeństwie, które przez parę dekad odmawiało mu swego uznania – zupełnie na zimno. Tak, żeby być maksymalnie skutecznym, tak żeby jak najdłużej pozostać bezkarnym.

Dlaczego zatem konflikt o aborcję był Kaczyńskiemu – w jego zimnej, inteligentnej psychozie – potrzebny tuż przed wybuchem konfliktu o polexit (konflikt o polexit nie był dla nikogo niespodzianką, ponieważ rozstrzygnięcie w sprawie budżetu UE było zapowiedziane, a wprowadzenie kryterium praworządności było oczywiste)?

Otóż Kaczyński doskonale pamięta, że pierwszy konflikt o aborcję w Polsce, u progu III RP, na przełomie lat 80. i 90. ubiegłego wieku, totalnie podzielił i zniszczył wspólnotę „Solidarności” zanim zdołała w pełni przejąć władzę, nawet zanim jeszcze podzieliła ją i zniszczyła czysto personalna „wojna na górze” pomiędzy Wałęsą, Mazowieckim i ich dworami. W tamtym konflikcie to Marek Jurek zachowywał się jak rasowy prowokator. Nic zatem dziwnego, że ustawa z 1993 roku, która tamten konflikt przynajmniej łagodziła, przynajmniej zawieszała, nie została przez niego nigdy zaakceptowana.

Dziś jak prawdziwy prowokator zachował się Jarosław Kaczyński. I osiągnął swoje. Także teraz protesty przeciwko zaostrzeniu ustawy aborcyjnej nie zjednoczyły Polek i Polaków, ale jeszcze głębiej ich podzieliły. Nie były nawet pierwszym czarnym protestem z 2016 roku, który połączył kobiety i mężczyzn walczących o pełną liberalizację aborcji z kobietami i mężczyznami walczącymi w obronie tego, co naprawdę uważają za kompromis aborcyjny, czyli uchwalonej w 1993 roku ustawy.

Protesty wybuchły, wyczerpały się, a protestujący mocno się podzielili – na zwolenników pełnej liberalizacji aborcji i zwolenników obrony kompromisu aborcyjnego, na zwolenników „wypierdalaj” i na ludzi, którzy nawet (a może szczególnie) w walce z Kaczyńskim oczekiwaliby nieco bardziej artykułowanej agendy.

Do wojny o polexit opozycja i liberalna część społeczeństwa przystępują osłabione, podzielone, zdemobilizowane. Obyśmy potrafili się z tego stanu wydobyć.

Cezary Michalski
Autor jest publicystą tygodnika „Newsweek”


Zdjęcie główne: Mateusz Morawiecki i Viktor Orbán, Fot. Flickr/KPRM/Krystian Maj

Reklama