Dlaczego Leszek Balcerowicz ma rację w historycznym sporze z antyliberalnymi „trendziarzami” – pisze Cezary Michalski
Mity, które nas niszczą…
Kiedy próbuje się przedstawiać politykę czterech dekad dzielących nas od Sierpnia 1980 i powstania pierwszej „Solidarności”, natrafia się na totalny paradoks. Z jednej strony Polska zmieniła się gospodarczo i zmieniała się sytuacja geopolityczna naszego kraju – w obu wypadkach jednoznacznie i zdecydowanie na lepsze (przynajmniej do 2015 roku).
Z drugiej jednak strony polska polityka wewnętrzna i wykorzystywane przez nią mobilizacyjne mity okazały największym źródłem niestabilności, ostatecznie wręcz zagrażającym zdobyczom polskiej transformacji w obszarze ekonomii czy geopolityki, zamiast te osiągnięcia osłaniać i konsolidować.
Mit „Solidarności” jako „trzeciej drogi” zdradzonej przez „postkolonialne elity”
Ten mit był używany od początku transformacji przez populistyczną antyliberalną prawicę, później został przejęty przez populistyczną antyliberalną lewicę (od Jana Sowy, który skodyfikował lewicową wersję tego mitu w książce „Inna Rzeczpospolita jest możliwa”, po Adriana Zandberga, który używał go do mobilizowania przeciwko transformacji ustrojowej III RP najmłodszego pokolenia polskiej lewicy).
Aż wreszcie stał się fałszywą „oczywistością”, którą podjęli wszyscy antyliberalni „trendziarze” i banaliści, już nie lewicowi czy prawicowi, ale po prostu oportunistyczni.
Według tego mitu pierwsza „Solidarność” była ruchem świadomie proponującym oryginalne ustrojowe rozwiązanie będące przeciwieństwem zarówno radzieckiego komunizmu, jak też zachodniej liberalnej demokracji opartej na gospodarce rynkowej.
W wersji antyliberalnej lewicy pierwsza „Solidarność” staje się „lewicowym ruchem zdradzonym przez neokolonialne elity wybierające Balcerowiczowską transformację”. W wersji antyliberalnej prawicy pierwsza „Solidarność” staje się „oryginalną polską wersją katolickiego solidaryzmu czy Salazarowskiego korporatyzmu, która została…”, no cóż, także „zdradzona przez neokolonialne elity wybierające Balcerowiczowską transformację”.
Czasami lewicowa i prawicowa wersja tego mitu spotykają się w jednej głowie, np. w głowie profesora Andrzeja Zybertowicza, powodując tam jeszcze większe zamieszanie. Albo w głowie Leszka Jażdżewskiego, który kiedyś miał być liberałem, ale nadmiernie wybujałe i zdecydowanie niespełnione ambicje uczyniły go jednym z wielu antyliberalnych „trendziarzy”.
I dziś, po powrocie z Campusu Polska Przyszłości, z wielką łatwością człowieka korzystającego z daru późnego urodzenia deklaruje, że „Leszek Balcerowicz to wyższościowy, arogancki starszy pan, który postanowił powiedzieć młodym ludziom, że są po prostu głupi”.
W rzeczywistości zarówno 21 postulatów ze Stoczni Gdańskiej, jak też cała struktura propozycji i roszczeń NSZZ „Solidarność” w latach 80. były bardzo ściśle związane z kontekstem upadającego autorytarnego państwa oraz dogorywającej etatystycznej gospodarki. Strajki latem 1980 roku wybuchły w reakcji na totalny rozpad gospodarki i państwa „realnego socjalizmu”, który to rozpad władza próbowała zasłaniać propagandą, cenzurą i represjami.
Postulaty „Solidarności” dotyczyły zatem podniesienia pensji wypłacanych w coraz bardziej bezwartościowej walucie, lepszego zaopatrzenia w zupełnie podstawowe produkty, których nie potrafiła dostarczyć etatystyczna „gospodarka niedoboru”. Domagano się także likwidacji cenzury, zakończenia represji politycznych, a wreszcie prawa do tworzenia niezależnych związków zawodowych, które realizacji wszystkich poprzednich postulatów przez władzę mogłyby dopilnować.
Do kontekstu rozpadającego się PRL-u dostosowany był nawet najodważniejszy projekt „sieci” największych „wiodących” zakładów pracy, stworzony w 1981 roku, czyli w apogeum solidarnościowego „karnawału”. Przy tworzeniu tego projektu pracowała Jadwiga Staniszkis, a nawet młody Leszek Balcerowicz (co zdziwiłoby wielu jego dzisiejszych przeciwników).
Ten projekt był z pozoru bliski ówczesnej jugosłowiańskiej koncepcji samorządu robotniczego. Zakładał przejęcie kontroli nad największymi zakładami przez robotników i wymianę towarów produkowanych przez te zakłady bez pośrednictwa państwa. I tak np. górnicy mieliby wymieniać z hutnikami węgiel na stal, a z pracownikami zakładów spożywczych na żywność. Ta niezbyt realistyczna wizja, nienadająca się do zastosowania we współczesnej skomplikowanej gospodarce, była – w konkretnej sytuacji roku 1981 – odpowiedzią na kompletny rozpad więzi kooperacyjnych w rozłażącym się w szwach socjalistycznym państwie.
Liderzy związkowi podejrzewali zresztą wówczas (nie bez racji) władze PRL o celowe pogłębianie kryzysu, żeby „koniecznością naprawienia gospodarki i przywrócenia porządku” uzasadnić wprowadzenie stanu wojennego i likwidację „Solidarności”. Koncepcja „sieci” nie nadawała się do zastosowania w jakimkolwiek normalnie działającym współczesnym państwie, społeczeństwie czy gospodarce.
To zresztą właśnie współautorka koncepcji „sieci wiodących zakładów pracy”, Jadwiga Staniszkis, zadała w połowie lat 80. śmiertelny legitymacyjny cios „Solidarności” formułując swoją wyjątkowo pesymistyczną, a jednocześnie bardzo trzeźwą koncepcję „martwej struktury”. Opisała w niej „Solidarność” jako ruch, który wprawdzie odrzuca socjalizm w warstwie symbolicznej, ale jednocześnie przywołuje niewydolne socjalistyczne państwo poprzez strukturę własnych roszczeń wobec władzy.
Resztki zniszczonego przez władze w stanie wojennym związku nadal zatem domagały się od władzy trochę wyższych pensji, trochę tańszych biletów komunikacji, trochę więcej żywność na kartki.
Oczywistością dla wielu działaczy związkowych pozostawało też zagwarantowanie przez władzę pełnego zatrudnienie w dotowanych z budżetu państwa (pustego już wówczas jak dziurawe sito) gigantycznych zakładach pracy, których jedyną racją istnienia była często „kooperacja” z sowieckim przemysłem zbrojeniowym rozliczana w bezwartościowych „rublach transferowych”. Podczas gdy część surowców i maszyn służących do tej produkcji była przez Polskę kupowana na Zachodzie za dolary, co powiększało nierównowagę PRL-owskiej ekonomii.
To były w połowie lat osiemdziesiątych społeczno-ekonomiczne żądania resztek po „Solidarności”, których jedynym adresatem mogło być socjalistyczne państwo. Podczas gdy sama wysuwająca te roszczenia „Solidarność”, po zmiażdżeniu w stanie wojennym, nie potrafiła już wypracować żadnego horyzontu przejęcia władzy, czyli przejęcia współodpowiedzialności za rzeczywistość. W ten sposób wytarzała się opisana precyzyjnie przez Jadwigę Staniszkis „martwa struktura” schyłkowego PRL-u, nie do obalenia, nie do zreformowania, nie do przekroczenia przez jakąkolwiek własną systemową dynamikę wewnętrzną.
Horyzont „martwej struktury” przekraczały w połowie lat 80. nieliczne opozycyjne środowiska, m.in. krakowscy liberałowie skupieni wokół Mirosława Dzielskiego czy kontaktujący się z nimi liberałowie gdańscy (Tusk, Lewandowski, Bielecki…).
Wszyscy oni twierdzili, że tylko wyjście ze społecznych i ekonomicznych ruin „realnego socjalizmu” do gospodarki rynkowej, opartej na prywatnej własności, może uratować Polskę. I czasem wchodzili w spór z działaczami związkowymi, nawet jeśli wspólnie z nimi tworzyli struktury opozycyjnego podziemia. Podobna była diagnoza Leszka Balcerowicza z drugiej połowy lat 80.
Jeśli chodzi o prawdziwą alternatywę polityczną dla upadającego „realnego socjalizmu”, była ona wypracowywana przez środowisko dawnego KSS KOR i doradców pierwszej „Solidarności”, którzy w pierwszych nieformalnych kontaktach z najmniej twardogłowymi przedstawicielami władzy przygotowywali koncepcję Okrągłego Stołu. Jednak akurat te najbardziej racjonalne próby wyjścia z „martwej struktury” jałowych roszczeń adresowanych do rozpadającego się systemu zostały później przez prawicowy i lewicowy populizm uznane za „zdradę pierwszej »Solidarności«”.
Jak to w oczywisty sposób wynikało ze sformułowanej przez Jadwigę Staniszkis koncepcji „martwej struktury”, pierwsza „Solidarność” nie zniszczyła „socjalizmu realnego”, bo go zniszczyć nie mogła. „Realny socjalizm” zniszczyła jego własna społeczno-ekonomiczna niewydolność plus geopolityka.
Natomiast po roku 1989 wykorzystywanie przez populistyczną prawicę i populistyczną lewicę mitu pierwszej „Solidarności” jako „oryginalnej trzeciej drogi” przeciwko transformacji ustrojowej III RP (za którą czyni się dziś odpowiedzialnym wyłącznie Leszka Balcerowicza, mimo że polityczną odpowiedzialność za jego prorynkowe reformy wziął wówczas na siebie cały obóz „postsolidarnościowy”, od Lecha Wałęsy po Jacka Kuronia, i prawie cały obóz „postkomunistyczny”) stało się używaniem kłamstwa przeciwko rzeczywistości.
Rzeczywistość jest zawsze tak niejednoznaczna, trudna, pomieszana, że kłamstwo wygląda na jej tle atrakcyjnie i może jej zrobić krzywdę.
Mit ukradzionego zwycięstwa
Racjonalność polskiej polityki została w samych początkach III RP mocno nadwątlona przez konieczność obrony kolejnego mitu, który z racji jego powszechności możemy nazwać mitem założycielskim. Głosił on, że rok 1989 był w Polsce czymś więcej, niż tylko lepszym lub gorszym wykorzystaniem międzynarodowej koniunktury. Był mianowicie absolutnym i suwerennym zwycięstwem solidarnościowego społeczeństwa i jego elit nad komunistyczną władzą.
Mówiąc w największym skrócie, zgodnie z tym mitem komuniści ustąpili przed solidarnością i siłą Polaków, nawet jeśli cofając się prewencyjnie nie pozwolili Polakom tej solidarności i siły w pełni okazać.
Prawda przez ów mit założycielski przesłonięta, wyparta, była taka, że w latach 80. społeczeństwo solidarnościowe poniosło całkowitą klęskę, zostało praktycznie zniszczone.
Ceną za skuteczne zniszczenie przez władzę większości związkowych i opozycyjnych struktur zbudowanych w okresie „karnawału” pierwszej „Solidarności” była ponad milionowa emigracja, głównie młodych ludzi (komuniści zdecydowali się na ich wypuszczenie na Zachód, żeby pozbyć się najbardziej „wywrotowego elementu”), a także doszczętne zniszczenie społecznego zaufania i w ogóle kapitału społecznego, z którego tworzeniem Polacy zawsze mieli problem, a strat z lat 80. nie zdołali odrobić do dzisiaj.
Dopiero zwycięstwo USA w zimnej wojnie, klęska pieriestrojki (która w rozumieniu samego Gorbaczowa miała być reformą ZSRR, a nie jego likwidacją), upadek muru berlińskiego i rozpad bloku wschodniego diametralnie zmieniły sytuację Polski. Ale to nie pierwsza „Solidarność” i jej pozostałości „obaliły” komunizm od muru berlińskiego po Kamczatkę, bo to one zostały wcześniej przez schyłkowy komunizm zniszczone.
Poza obszarem „mitu ukradzionego zwycięstwa” można się sensownie spierać o to, do jakiego stopnia powstanie NSZZ „Solidarność” i konieczność jej brutalnego siłowego zgniecenia przyczyniły się do utraty przez „realny socjalizm” resztek legitymizacji i wymusiły nieudane reformy Gorbaczowa. Ostatecznie to jednak geopolityka zabiła PRL, choć jednocześnie porozumienie Okrągłego Stołu było prawdopodobnie najsensowniejszym sposobem wykorzystania przez polskie elity polityczne okazji stworzonej Polsce przez geopolitykę.
O przełomie 1989 roku można zatem mówić jako o „zwycięstwie negocjowanym”, że pozwolę sobie zacytować ostrożną i precyzyjną formułę wybitnego historyka „Solidarności” i stanu wojennego profesora Andrzeja Paczkowskiego.
W zależności od tego, kto mit założycielski o zwycięstwie solidarnościowego społeczeństwa w walce z komunizmem dla własnych potrzeb interpretował, ale także przeciw komu próbował go użyć w doraźnych wojnach politycznych, środowiskowych i pokoleniowych, zmiana ustrojowa 1989 roku stawała się albo dziełem milionów katolików duchowo i społecznie przemienionych homilią Jana Pawła II z Placu Zwycięstwa (wersja używana przez prawicę począwszy od „wojny na górze”), albo dziełem milionów robotników przemienionych lekturą „Robotnika” i działalnością Wolnych Związków Zawodowych zainspirowanych przez KSS KOR (wersja używana przez środowiska wywodzące się z centrolewicowego skrzydła dawnej opozycji demokratycznej), albo wreszcie dziełem kilkunastu tysięcy najbardziej radykalnych studentów, licealistów i młodych robotników wychodzących na ulice w paru większych miastach parę razy do roku przez całe lata 80., będących też uczestnikami fali strajków z 1988 roku, mniejszych i bardziej izolowanych, niż strajki z roku 1980 (wersja mitu używana pod koniec lat 80. do własnej konsolidacji przez najmłodsze i najbardziej radykalne środowiska opozycyjne wywodzące się z pokolenia urodzonego w latach 60.).
Każda ze stron chętnie i boleśnie demaskowała mit założycielski w wersji używanej przez konkurentów w obrębie postsolidarnościowego obozu, by z tym większym zapałem bronić wersji własnej.
W „Gazecie Wyborczej” ukazało się w latach 90. sporo bardzo prawdziwych tekstów opisujących realną słabość solidarnościowego społeczeństwa skutecznie spacyfikowanego przez komunistyczne władze w drugiej połowie lat 80., jednak każda publicznie zgłoszona wątpliwość co do politycznej sprawczości i siły środowisk postkorowskich w procesie obalenia komunizmu w Europie Wschodniej była przez tę samą „Gazetę Wyborczą” przyjmowana jak religijne bluźnierstwo.
Z kolei media prawicowe często pisały o słabości i społecznej izolacji środowisk postkorowskich, ale nie do ruszenia był dla nich mit siły i mobilizacji „umocnionego przez Kościół solidarnościowego ludu”, który „komunę” z całą pewnością obaliłby szybciej i bardziej krwawo, gdyby tylko środowisko postkorowskie nieustannie go nie demobilizowało i nie rozbijało – oczywiście w ramach swoich własnych „zdradzieckich” przygotowań do historycznego kompromisu z komunistami.
Przekonanie, że „Solidarność” pokonała komunizm, a decydujący cios zadał mu polski lud w fabrykach, akademikach i na ulicach, musiało rodzić podstawowe pytanie: po co w takim razie w ogóle potrzebne było „negocjowanie zwycięstwa” z PRL-owskim obozem władzy, po co był Okrągły Stół, skoro można było postkomunistów po prostu powsadzać do więzień?
Wobec błędu przesłanki, wniosek musiał być paranoiczny. Komuniści mają się dobrze, mimo naszego nad nimi totalnego zwycięstwa, ponieważ to zwycięstwo zostało nam ukradzione przez zadekowanych w naszych szeregach zdrajców – „żydokomunę” czy wpływową sieć „tajnych współpracowników”. Jakkolwiek ta racjonalizacja opisywała pewne istniejące w obozie postsolidarnościowym napięcia, to
jej toporność i prymitywizm stały się dla solidarnościowego rozumu pułapką bez wyjścia.
No, chyba że zostały użyte – tak jak uczynił to Jarosław Kaczyński – bardzo świadomie i absolutnie cynicznie jako polityczny mit, w którego prawdziwość samemu się nie wierzy, świetnie jednak mobilizujący własny obóz przeciwko politycznym konkurentom, pomagający podważyć legitymizację III RP i zdobyć władzę.
Cezary Michalski
Autor jest publicystą tygodnika „Newsweek”
Zdjęcie główne: Leszek Balcerowicz, Fot. A. Golec/FOR