Jeśli tak będzie wyglądał stosunek sił w polskich mediach – gdzie po jednej stronie mamy karną armię osłaniającą swoich liderów, a po drugiej stronie zblazowaną bohemę śmiertelnie znudzoną własną reprezentacją polityczną – wówczas „liberalna Polska” nie wygra żadnych wyborów. Nawet jeśli nie będą sfałszowane – pisze Cezary Michalski

W swoim własnym mniemaniu Kaczyński odchodzi ze stanowiska wicepremiera ds. bezpieczeństwa pozostawiając za sobą mocarstwo, przynajmniej na papierze. Finansowane z gigantycznych pieniędzy, choć nieistniejących.

Najbardziej reprezentatywnym symbolem PiS-u stał się jeden z najbliższych i najulubieńszych młodzieńców Mariusza Kamińskiego, Tomasz Frątczak (był już m.in. szefem gabinetu Mariusza Kamińskiego, rzecznikiem CBA, a nawet inspektorem NIK-u). Skazany za nieobyczajne zachowanie (obnażał się i onanizował się w parku), przez co nie mógł być już dłużej niewinną twarzą służb Kamińskiego, odnalazł się na wysokopłatnej posadzie w Poczcie Polskiej, gdzie został zatrudniony w dziale obronności i zarządzania kryzysowego.

Ta ciągłość zatrudnienia najbardziej nawet skompromitowanych działaczy PiS na uprzywilejowanych państwowych posadach ma być (podobnie jak w przypadku samego Mariusza Kamińskiego, skazanego nieprawomocnie, ułaskawionego i awansowanego) gwarancją, że dopóki będą słuchać rozkazów, pozostaną bezkarni.

Reklama

Tylko bowiem w taki sposób Kaczyński może być pewien, że jego ludzie na jego rozkaz złamią każde prawo, od obyczajówki i Kodeksu karnego po Konstytucję RP.

Konferencja prasowa Kaczyńskiego i Błaszczaka – na której obaj panowie zapowiedzieli podwojenie, a nawet „zwielokrotnienie” (jak dodawał w momentach wybudzania się z drzemki prezes PiS, zawsze chętnie używający hiperboli, czyli figury stylistycznej polegającej na wyolbrzymianiu zasług własnych i zbrodni przeciwników) liczebności polskiej armii połączone z podwojeniem, a nawet „zwielokrotnieniem” wydatków na armię – przypominała nieobyczajne zachowanie Frątczaka. Obaj panowie podniecali się sami (i usiłowali podniecić swój elektorat) wizją regionalnego mocarstwa, które w dodatku zostanie zbudowane za dwa grosze, a właściwie w ogóle bezkosztowo dla polskiego budżetu.

Piłsudski pogardzał takimi cudami, ale Kaczyński zdecydowanie nie jest Piłsudskim, nawet jeśli Błaszczak ma w sobie coś ze Sławoja Składkowskiego (choć zdecydowanie nie jego doświadczenie bojowe). Jak bowiem uspokoił Polaków Kaczyński, podobnie jak zakup Abramsów (umowa przez Kaczyńskiego i Błaszczaka ogłoszona, lecz niepodpisana), także „ufundowanie” trzystutysięcznej armii ma zostać całkowicie sfinansowane z długu zaciągniętego poza budżetem państwa, a więc w języku kreatywnej księgowości Morawieckiego czy Glapińskiego, długu właściwie nieistniejącego.

Mocarstwowa wizja przedstawiona przez Kaczyńskiego miała być jego testamentem, podsumowującym roczne funkcjonowanie prezesa PiS na stanowisku wicepremiera ds. bezpieczeństwa. Tak, aby nie pozostało wrażenie, że jedyne, co na tym stanowisku zrobił, to było podeptanie kompromisu aborcyjnego i cyniczne rozpętanie paromiesięcznego ostrego społecznego konfliktu.

Z punktu widzenia Kaczyńskiego ten konflikt zakończył się jego absolutnym zwycięstwem. Z punktu widzenia wielu polskich kobiet, a także w kontekście długotrwałych konsekwencji społecznych, tego typu cyniczne zagranie jest dla Polski katastrofą.

W swoim własnym mniemaniu Kaczyński odchodzi jednak ze stanowiska wicepremiera ds. bezpieczeństwa pozostawiając za sobą mocarstwo, przynajmniej na papierze. Finansowane z gigantycznych pieniędzy, choć nieistniejących.

Bardzo dziwni harcerze

Jednocześnie dowiedzieliśmy się o bardzo specyficznych fascynacjach ministra Michała Dworczyka, harcerza w stanie spoczynku. Zaproponowanie przez niego „starej i sprawdzonej” wychowawczej maksymy Waffen SS „Meine Ehre heißt Treufe” („Moim honorem jest wierność”) jako kryterium, które premier Morawiecki powinien stosować przy doborze i ocenie własnych współpracowników, obnaża dziwactwo, żeby nie powiedzieć nieobyczajność Dworczyka. Jeśli dodać do tego fakt, że w latach 90. (już jako teoretycznie dorosły człowiek) Michał Dworczyk został skazany za przechowywanie w piwnicy dziewięciopiętrowego bloku mieszkalnego bardzo niebezpiecznych militariów, łącznie z amunicją artyleryjską,

można się zastanowić, jakie było harcerstwo, które w taki sposób uformowało Dworczyka. A przede wszystkim, jakie mogą być konsekwencje rządzenia państwem przez tego typu harcerzy.

Do tego bowiem dochodzi szef Dworczyka, czyli Mateusz Morawiecki, który jako pierwszy polski premier po roku 1989 (a nawet po roku 1945, o ile mi wiadomo łącznie z premierami rządu emigracyjnego), publicznie oddał hołd Brygadzie Świętokrzyskiej Narodowych Sił Zbrojnych. Brygada Świętokrzyska NSZ była jedyną polską formacją wojskową z czasów Drugiej Wojny Światowej, która kolaborowała z nazistami, była przez nich dozbrajana, mordowała wskazanych przez nich ludzi, współdziałała z nimi operacyjnie. Nie mieliśmy polskiego Quislinga i polskich oddziałów Waffen SS (przez co Dworczyk musi cytować pedagogiczne maksymy tej formacji po niemiecku), ale mieliśmy Brygadę Świętokrzyską NSZ. I to właśnie z niej Morawiecki uczynił historyczny wzór dla młodych Polaków.

Znów nie wiadomo, czy powodowała nim w tym przypadku specyficzna, nieco masochistyczna fascynacja dla „odrzuconych przez historię kamieni”, podobna do tej, która Dworczykowi każde się fascynować Waffen SS, czy zwykły korporacyjny cynizm mający przekonać do niego radykalnych narodowców (od Bąkiewicza w prawo), żeby kiedyś w przyszłości pomogli mu (albo przynajmniej go tolerowali) w walce o prawicową schedę po Jarosławie Kaczyńskim. Jeśli to drugie, Morawiecki jest cynikiem naiwnym.

Bąkiewicz i narodowcy, bez względu na to, ile jeszcze pieniędzy dostaną od rządu, i tak uważają Morawieckiego za „miękiszona”. A jeśli już kogoś z jego rządu będą tolerować, to najpewniej Ziobrę.

Prawdziwy stosunek narodowców do PiS-owskiej władzy poznamy zresztą już za kilka dni, najbliższego 11 listopada, przy okazji nielegalnego marszu, jaki środowiska narodowe mają zamiar przeprowadzić w Warszawie pomimo decyzji sądu. Będzie to marsz pokazujący nie tylko nienawiść narodowców do „liberalnej Polski” oraz UE, ale także ich pogardę dla „Polski PiS-owskiej”. Za jej „tchórzostwo” i „miękkość”, które sprawiają, że sześć lat po zdobyciu władzy przez Kaczyńskiego, mimo prowadzonej przez niego wojny totalnej z polskimi sądami, skrajna narodowa prawica wciąż jeszcze nie może niszczyć Warszawy legalnie. Musi to robić omijając prawo.

Ociekając wizjami

Donald Tusk próbuje sprowokować Kaczyńskiego do osobistej potyczki. Jednak Kaczyński, wiedząc, że taką potyczkę by przegrał, chroni się za swoimi wizjami, wręcz wizjami ocieka. Czy są to wizje naprawdę realizowane (lub choćby mające szanse na realizację), czy tylko PR-owe „wrzutki” (ulubione narzędzie władzy Dworczyka i Morawieckiego), nie jest tu istotne.

Kaczyńskiego osłaniają bowiem szczelnym murem media Kurskiego, Kani, Sakiewicza i braci Karnowskich. Stworzone wyłącznie po to, aby likwidować różnicę pomiędzy rzeczywistością i fikcją. Naprzeciw nich mamy media niepisowskie, od dawno „znudzone” Platformą, a Tuskiem też „nudzące się” szybko.

Widziałem już w niepisowskich mediach tytuły „Tusk wygrał, ale przegrał”, po zakończeniu wyborów przewodniczącego i regionalnych szefów PO. W pierwszym przypadku „Tusk przegrał”, bo wygrał z blisko 97-procentowym poparciem, co „nie jest wynikiem wystarczająco demokratycznym”. Gdyby dostał 80 procent głosów, przeczytalibyśmy, że „Tusk przegrał, bo tak słaby wynik to wotum nieufności dla niego”. W drugim przypadku „Tusk przegrał”, bo na kilkunastu szefów regionalnych struktur zostało wybranych dwóch niecieszących się jego wyraźnym poparciem. Gdyby jednak wygrali wyłącznie ludzie wskazani przez Tuska, dowiedzielibyśmy się, że był to wynik „niedemokratyczny”, zatem „Tusk przegrał, choć w zasadzie wygrał”.

Można się zastanawiać, czy autorzy tego typu tekstów słyszeli w ogóle o zasadzie falsyfikacji. Mówiąc prościej, co musieliby ich zdaniem zrobić ludzie Platformy i Tusk, żeby można było napisać, iż coś im się jednak udało?

Oczywiście na pewno warunkiem wystarczającym byłoby odsunięcie Kaczyńskiego od władzy.

To będzie jednak możliwe dopiero po wygranych przez opozycję wyborach, które mogą się odbyć za parę miesięcy, ale mogą się też odbyć dopiero za dwa lata.

Jeśli tak będzie wyglądał stosunek sił w polskich mediach – gdzie po jednej stronie mamy karną armię osłaniającą swoich liderów, choćby za cenę autokompromitacji i samoośmieszenia postdziennikarskich kaprali i szeregowców, a po drugiej stronie zblazowaną bohemę śmiertelnie znudzoną własną reprezentacją polityczną – wówczas „liberalna Polska” nie wygra żadnych wyborów. Nawet jeśli nie będą sfałszowane.

Cezary Michalski
Autor jest publicystą tygodnika „Newsweek”


Zdjęcie główne: Plakat wyborczy z wizerunkiem Jarosława Kaczyńskiego, Fot. Flickr/jurek d. (Jerzy Durczak), licencja Creative Commons

Reklama