Dziś dzieją się rzeczy, których kilka lat temu „My Naród” (czyli trzymając się kulinarnej metafory „My Żaba”) nawet byśmy nie podejrzewali. Czy „symetryści” się czegoś nauczą? Nie sądzę. „Zaszumianie” trwa nadal. Pytanie, jaka część polskiego społeczeństwa, jaka część polskich elit opiniotwórczych zrozumie, że dalsze rządy Kaczyńskiego są śmiertelnym ryzykiem dla Polski. I co jeszcze Kaczyński musi zrobić, żeby ta świadomość do „symetrystów” dotarła – pisze Cezary Michalski

1. Test na autentyczność weta Andrzeja Dudy

Nasze podsumowanie minionego roku, a nawet zakończonych właśnie pełnych sześciu lat władzy Kaczyńskiego, zacznijmy od politycznego wydarzenia kończącego ten rok, czyli prezydenckiego weta do lex TVN.

To, czy weto Dudy było grane (albo do jakiego stopnia), czy było autentyczne (podyktowane strachem prezydenta o własną przyszłość lub/i pragnieniem minimalnej choćby podmiotowości), przekonamy się za pomocą prostego testu. Jeśli Kaczyński chce zniszczyć TVN, może to zrobić bez Dudy – za pomocą swoich marionetek z trybunału Przyłębskiej lub za pomocą swoich marionetek z KRRiTV. W tym drugim przypadku, rozpoczynając od decyzji w sprawie przedłużenia koncesji dla TVN7 (podjęcie decyzji w tej sprawie KRRiTV przełożyło właśnie na przyszły rok).

Uderzenie w TVN7 nie zniszczyłoby całej inwestycji Discovery w Polsce, ale utrudniłoby działalność, obniżyło zyski, stając się skutecznym narzędziem wypychania amerykańskiego inwestora z naszego kraju.

Uderzenie w TVN trybunałem Przyłębskiej pozwoliłoby natomiast Kaczyńskiemu całkowicie „zdelegalizować” inwestycję Discovery w Polsce. A Duda chętniej podpisałby później kolejną ustawę napisaną przez PiS, za którą stałaby już „powaga ładu konstytucyjnego RP”, reprezentowana przez trybunał Przyłębskiej.

Reklama

Oczywiście wejście na każdą z tych dróg prowadzących do zniszczenia TVN zaostrzałoby konflikt z USA. Jednak demolowanie naszych sojuszniczych relacji ze wszystkimi praktycznie centrami zachodniego świata – od Brukseli, poprzez Tel Awiw, skończywszy na Waszyngtonie – nie wydaje się już dla Zjednoczonej Prawicy żadnym problemem. Szczególnie jeśli weźmiemy pod uwagę ostatnie działania rządzącego obozu wynikające ze skomplikowanej relacji pomiędzy Ziobrą i Kaczyńskim. Obserwujemy tu bowiem sytuację, kiedy „ogon macha psem”, to znaczy o wiele słabszy partner koalicyjny szantażuje silniejszego wciągając go w licytację (wręcz wywołując do pojedynku) na „prawicową ideologiczną twardość”, to znaczy na eurosceptycyzm, antyliberalizm, antyzachodniość, a ostatnio (od kiedy prezydentem USA jest Biden, a nie Trump) także na antyamerykanizm.

Jeśli natomiast Kaczyński TVN-u nie zniszczy, mimo że dysponuje narzędziami, które mógłby do tego celu użyć, oznacza to, że „międzaczenie” Dudy, jego weto, było mu na rękę. Podobnie jak ostatecznie było Kaczyńskiemu na rękę pierwsze weto Dudy dotyczące sądów (pozwalające wygasić społeczne protesty). Bardzo szybko po tamtym wecie przyszły bowiem podpisy prezydenta pod kolejnymi ustawami PiS, które otwarły drogę do niszczenia w Polsce niezawisłych sądów i sędziów próbujących zachować niezależność od partii rządzącej.

Dziś weto Dudy pozwala Kaczyńskiemu trzymać miecz katowski nad karkiem Discovery. Domagając się opłaty za odroczenie wyroku albo czekając na najwygodniejszy moment jego wykonania.

2. Gotowanie żaby z polexitem

Żabę, jak wiadomo, przyrządza się na dwa różne sposoby. Jeśli jest się zdecydowanie silniejszym od żaby, po prostu wrzuca się ją do wrzątku, trwa to tylko chwilę. Jeśli jednak nie ufa się swojej przewadze fizycznej nad żabą, natomiast wierzy się w swoją przewagę intelektualną nad nią, albo wręcz ma się co do niej pewność, wówczas głaszcząc żabę uspokajająco, mrucząc jej do ucha jakieś gwarancje, zachęca się ją do wejścia do garnuszka z wodą o temperaturze pokojowej, po czym zaczyna się bardzo powolne podgrzewanie. Trwa to wszystko o wiele dłużej, ale – jak twierdzą znawcy tej kulinarnej metafory – żaba nie poczuje zmiany temperatury, aż będzie ugotowana.

Kaczyński zawsze wiedział, że siłą nie poradzi sobie z poparciem większości Polaków dla naszego członkostwa w UE. Od bardzo dawna (może jako ciężki psychotyk nawet od zawsze) był jednak przekonany o wyższości intelektualnej nad swoimi rodakami, łącznie z tymi, którzy uważali się i uważają za elitę polskiego społeczeństwa. Jeśli zresztą porównać go z Czarzastym, Zandbergiem… wieloma innymi ludźmi udającymi polityków, a także z wieloma artystami czy medialnymi oraz internetowymi influencerami symulującymi polityczne kompetencje – była to nawet prawda.

Dziś dzieją się rzeczy, których kilka lat temu „My Naród” (czyli trzymając się naszej kulinarnej metafory „My Żaba”) nawet byśmy nie podejrzewali. Kara, jaką Polska musi zapłacić za niestosowanie się przez rząd Zjednoczonej Prawicy do decyzji TSUE w sprawie Izby Dyscyplinarnej SN i Turowa przekroczyła już 100 milionów euro i rośnie w tempie półtora miliona euro dziennie. Ziobro twierdzi, że Polska tych pieniędzy nie zapłaci, co oznaczałoby potrącenie ich z unijnych wypłat dla Polski, w odwecie obniżenie składki polskiej składki do budżetu Unii…

na końcu tej drogi tak czy inaczej mamy polexit.

Tymczasem „ostatni Europejczyk w tym rządzie” Mateusz Morawiecki jak zwykle „międzaczy”. Swoim rozmówcom w UE obiecując, że Polska karę zapłaci (przygotowując nawet odpowiednią uchwałę rządu w tej sprawie), po czym, kiedy przycisnął go Ziobro, zapewniając publicznie, że „decyzja w tej sprawie zapadnie w terminie późniejszym” (uchwała rządu nagle zmienia kształt).

Kaczyński wciąż pozwala Morawieckiemu rozmawiać z Komisją Europejską nieco miększym tonem, licząc na to, że może uda się wyszarpać w ten sposób z Unii przynajmniej jakieś zaliczki (co propaganda PiS w kraju po raz kolejny przedstawiłaby jako dowód, że Bruksela przed PiS-em się korzy, a „Tusk wymyśla fake news polexitu”). Jednak prezes PiS w powodzenie działań Morawieckiego wierzy coraz mniej. Dlatego w kraju mówi już całkowicie językiem Ziobry, co więcej, podejmuje decyzje, które zaostrzają konflikt z Unią i odzierają Morawieckiego resztek powagi w oczach liderów UE.

Takie konsekwencje (zaostrzenie konfliktu z Brukselą i całkowite ośmieszenie Morawieckiego) miał zamówiony przez Kaczyńskiego wyrok trybunału Przyłębskiej „o wyższości prawa krajowego nad prawem UE”. W tłumaczeniu z PiS-owskiej nowomowy na język polski Przyłębska, Pawłowicz, Piotrowicz… stwierdzili po prostu wyższość woli Kaczyńskiego nad prawem unijnym i polskim (począwszy od przyjętych przez Polskę unijnych traktatów, aż po zaakceptowaną przez Polaków w referendum konstytucję RP).

Podobną funkcję miało utrwalenie – za zgodą Kaczyńskiego i Ziobry – status quo pozwalającego dalej niszczyć niezależnych polskich sędziów z użyciem instytucji (np. Izby Dyscyplinarnej SN) i procedur (np. decyzji Ziobry zawieszających sędziów i unieważniających niewygodnie dla władzy wyroki), które są całkowicie nielegalne z punktu widzenia traktatów i prawa UE oraz polskiej konstytucji i prawa.

U progu nowego, 2022 roku, po pełnych sześciu latach rządów formacji stworzonej i kierowanej przez Jarosława Kaczyńskiego, można już z całą pewnością powiedzieć, że to „alarmiści”, a nie „symetryści” (ci prawo- i ci lewoskrętni) mieli rację.

Rządy Kaczyńskiego okazały się największym zagrożeniem dla Polski od przełomu ustrojowego 1989 roku, kiedy najważniejsze siły polityczne w Polsce – od prawicy do lewicy, od „postsolidarnościowców” do „postkomunistów” – zaczęły pracować nad jak najgłębszym i jak najbardziej solidnym wprowadzeniem Polski do zachodnich struktur politycznych, gospodarczych, prawnych, militarnych. Kaczyński zmienił ten podstawowy kierunek polskiej polityki. Ponieważ uznał, że zachodnia zasada rządów prawa krępuje go na jego drodze do „suwerennej dyktatury”, zaczął konsekwentnie oddalać Polskę od Zachodu.

Kraj, w którym Jarosław Kaczyński zniszczył zasadę trójpodziału władz (zakładającą wzajemną kontrolę władzy wykonawczej, ustawodawczej i sądowniczej, co zawsze służy ochronie wolności i praw obywateli) nie może istnieć we wspólnocie, która trójpodział władz zachowuje.

Kraj, w którym Kaczyński zniszczył zasadę niezawisłości sędziowskiej, nie może istnieć we wspólnocie, która na niezawisłości sędziów i sądów opiera całe swoje istnienie i funkcjonowanie.

To jest i to była od początku oczywista konsekwencja działań Kaczyńskiego, Ziobry, Dudy, Szydło, Morawieckiego. Więcej, to była prosta i oczywista konsekwencja obietnic, z którymi Kaczyński i jego ludzie szli do władzy w wyborach prezydenckich i parlamentarnych 2015 roku.

To wszystko było oczywiste od momentu rozpoczęcia drugich rządów Kaczyńskiego, a nawet od poprzedzającego ten moment okresu walki jego formacji o zdobycie władzy w 2015 roku. A jednak od samego początku niebezpieczeństwo związane z rządami Kaczyńskiego było bagatelizowane, relatywizowane, „zaszumiane”. I to nie tylko przez propagandystów PiS, ale przez wiele postaci opiniotwórczych, wielu publicystów, wielu „symetrystów” – w mediach i w obszarach komunikacji społecznej niekontrolowanych przez PiS.

Pamiętam z osobistego spotkania w telewizyjnym studio TVN, w apogeum parlamentarnej kampanii wyborczej 2015 roku, Karolinę Wigurę (szefową „Kultury Liberalnej”), mówiącą, że antyimigrancki język Kaczyńskiego – już wtedy zawadzający o rasizm, choć w rzeczywistości skierowany właśnie przeciwko UE – „nie jest niczym groźnym, należy do typowych kampanijnych przejaskrawień”.

Pamiętam Jacka Żakowskiego, jak konsekwentnie relatywizował zagrożenie związane z rządami Kaczyńskiego i PiS.

Jednak moją „nagrodę Darwina” (przyznawaną ludziom, którzy z powodu własnej bezrefleksyjności sprowadzają niebezpieczeństwo na siebie i otoczenie) przyznałbym pisarzowi z Wrocławia, Zygmuntowi Miłoszewskiemu, który w programie Marcina Mellera w TVN 24 „Śniadanie mistrzów” opowiadał ze swadą, jak to jego babcia słusznie powiedziała, że trzeba dać Kaczyńskiemu szansę, tak jak trzeba dać szansę pilotowi samolotu pasażerskiego. Nie można go skreślać zawczasu. „Dopiero jak się okaże, że nie umie pilotować, będzie można go krytykować”.

Po pisarzu należałoby się spodziewać większej czujności w doborze metafor. Tym bardziej, że swoje rozważania na temat „dania Kaczyńskiemu szansy jako pilotowi naszego samolotu” snuł już po tym, jak Kaczyński rozpoczął niszczenie państwa prawa w Polsce i skierował rządzone przez siebie państwo na kurs kolizyjny z UE. A także po tym, jak pewien pilot zamknął się w kokpicie pasażerskiego odrzutowca lecącego nad szwajcarskimi Alpami. Po czym użył tego samolotu – wraz z pasażerami – jako narzędzia wyjątkowo wymyślnego samobójstwa.

Ta nieprzemyślana metafora Miłoszewskiego niechcący dzisiaj się sprawdza. Kaczyński za sterami naszego Tupolewa faktycznie wybrał kurs na zderzenie – z Unią Europejską, z USA, z Izraelem – wcześniej zabarykadowawszy się skutecznie w kokpicie z Ryszardem Terleckim, Markiem Suskim, Julią Przyłębską i innymi swoimi najwierniejszymi towarzyszami i towarzyszkami.

W tym samym czasie lewicowi populiści lub zwykli oportuniści udający „symetryzm” chwalili „realny faszyzm” (podobnie jak wcześniej chwalono „realny socjalizm”) za to, że poprzez politykę socjalnych transferów „naprawia błędy transformacji” i „wyrównuje szanse”.

Nawet to było kłamstwem, gdyż na każde 500 złotych adresowane do aktualnego lub potencjalnego wyborcy PiS przypadało 50 tysięcy, 500 tysięcy, a czasami nawet 5 milionów trafiające z publicznego budżetu do najważniejszych ludzi z politycznego i gospodarczego aparatu władzy. Kaczyński od samego początku budował oligarchię, a nie żaden socjalizm, choćby narodowy.

Już po dojściu Kaczyńskiego do władzy Grzegorz Sroczyński stworzył jednak w TOK FM „Sabat symetrystów”, podczas którego zajmował się – wraz z zapraszanymi przez niego populistami prawicy i lewicy – „dojeżdżaniem libków” i relatywizowaniem „rzekomych niebezpieczeństw związanych z rządami Kaczyńskiego”. Rafał Woś, najpierw na łamach „Tygodnika Powszechnego”, a później na łamach sympatyzującego z PiS-em i zarabiającego na PiS-ie „Super Expressu”, zachwycał się osiągnięciami „pisowskiej gospodarki”, tworząc uzasadnienie dla „pisolewu”, czyli przekonania, że to „liberałowie z PO” powinni być prawdziwym celem nienawiści lewicy, a z prawicowymi populistami można współpracować, żeby „liberałów z Platformy” zniszczyć.

To była również od początku doktryna Adriana Zandberga, który w 2019 roku, kiedy dzięki koalicji z Czarzastym wszedł do Sejmu, zaczął w głosowaniach parlamentarnych wspierać – nieraz wbrew stanowisku reszty klubu Lewicy – najbardziej toksyczne ustawy PiS podnoszące podatki i daniny obciążające Polaków, także tych najbiedniejszych, jak to było w przypadku podwyżki akcyzy czy wprowadzenia podatku cukrowego.

Dogmat wyższych podatków i większego tempa państwowej redystrybucji był dla Zandberga ważniejszy, niż realna sytuacja Polski po 2015 roku, gdzie za pieniądze z wyższych podatków i danin upartyjnione państwo Kaczyńskiego finansowało uwłaszczających się działaczy PiS wraz z rodzinami, a także wszystkie środowiska będące sojusznikami PiS w prawicowej wojnie kulturowej, począwszy od mediów i uczelni Tadeusza Rydzyka, skończywszy na Ordo Iuris i Stowarzyszeniu Marsz Niepodległości Roberta Bąkiewicza.

Apogeum tego oswajania rządów PiS przez sporą część lewicy stało się w minionym roku poparcie przez Czarzastego, Zandberga, Biedronia, Dziemianowicz-Bąk… ratyfikacji europejskiego Funduszu Odbudowy w taki sposób, który dawał Kaczyńskiemu pełną możliwość dysponowania unijnymi pieniędzmi do budowy potęgi swojej partii. Ta decyzja Lewicy była połączona ze złamaniem solidarności opozycji, która wcześniej wspólnie uchwaliła w Senacie ustawę o Agencji Spójności i Rozwoju, mającą poddać ponadpartyjnej i samorządowej kontroli wydawanie przez rząd PiS unijnych pieniędzy.

Kiedy parę tygodni po tamtym głosowaniu Agnieszka Dziemianowicz-Bąk biegała po mediach skarżąc się na działania ministra Czarnka, zastanawiałem się już tylko, czy to jest z jej strony cynizm, czy też bezgraniczna polityczna głupota – skoro dosłownie przed chwilą wraz z całą swoją formacją wykonała ruch mający zagwarantować Kaczyńskiemu, Morawieckiemu, Czarnkowi… dalsze sprawowanie władzy.

Jedni „symetryści” bagatelizowali niebezpieczeństwa związane z rządami Kaczyńskiego, bo byli cynikami, którzy na tych rządach zarabiali pieniądze i od tych rządów dostawali stanowiska (jak np. młodzi, ale już doskonale cyniczni eksperci Klubu Jagiellońskiego). Inni – tu można wymienić Żakowskiego, Sroczyńskiego czy wspomnianego już wcześniej Miłoszewskiego – bagatelizowali ryzyka związane z rządami Kaczyńskiego z przyczyn ideowych, bo chcieli oczyścić miejsce dla lewicy Zandberga, Biedronia… (Czarzasty zawsze wydawał się im raczej złem koniecznym). A uważali, że zbyt ostre atakowanie PiS, „nadmierna polaryzacja”, będą sprzyjały PO.

Czy „symetryści” się czegoś nauczą? Nie sądzę. „Zaszumianie” trwa nadal. Pytanie, jaka część polskiego społeczeństwa, jaka część polskich elit opiniotwórczych zrozumie, że dalsze rządy Kaczyńskiego są śmiertelnym ryzykiem dla Polski. I co jeszcze Kaczyński musi zrobić, żeby ta świadomość do „symetrystów” dotarła.

Cezary Michalski
Autor jest publicystą tygodnika „Newsweek”


Zdjęcie główne: Andrzej Duda, Jarosław Kaczyński, Mateusz Morawiecki, Fot. Flickr/KPRM/Krystian Maj, licencja Creative Commons

Reklama