Polityka historyczna PiS-u jest zbrodnią na polskiej pamięci, bo zakłamuje tę mądrość politycznego realizmu, za której zgromadzenie Polacy zapłacili drogo – pisze Cezary Michalski
Znaleźliśmy się właśnie w apogeum „roku świętego” zbiorowej polskiej pamięci. Pomiędzy kolejną rocznicą wybuchu Powstania Warszawskiego, kolejną rocznicą „cudu nad Wisłą” i kolejną rocznicą wybuchu II wojny światowej. Warto się przy tej okazji zastanowić, jak wygląda praktyczna polityka historyczna rządzącej Polską prawicy. I na czym polega jej faktyczna funkcja, którą wcale nie jest budowanie wspólnoty, ale umacnianie monopolu jednego środowiska i partii na polski patriotyzm.
Jarosław Kaczyński lubi się porównywać do Józefa Piłsudskiego, jednak ani on, ani jego środowisko nie mają żadnych porównywalnych ze środowiskiem piłsudczykowskim dokonań w odzyskiwaniu niepodległości czy w odbudowie Rzeczypospolitej.
Z faktycznego dorobku Marszałka kopiują tylko jedno – zdolność Piłsudskiego i jego otoczenia do stworzenia własnej polityki historycznej, która była kradzieżą dorobku wszystkich środowisk walczących o niepodległość Polski (socjalistów, ludowców, endeków, Dmowskiego, Witosa, Daszyńskiego i oczywiście także Piłsudskiego). I oznaczała przejęcie w całości niepodległościowego dorobku przez jedno tylko środowisko – Marszałka i jego Legionów.
Akurat ten „sukces” Piłsudskiego miał negatywne konsekwencje zarówno dla życia politycznego II RP, jak też dla świadomości politycznej pokolenia „Kolumbów” wychowanego przez sanacyjną szkołę w mitach piłsudczykowskiej polityki historycznej (Polska jako mocarstwo odbudowane ex nihilo wolą jednego człowieka, bez kontekstu historycznego i geopolitycznego).
To właśnie bezkrytyczni wychowankowie polityki historycznej Marszałka podjęli decyzję o wybuchu Powstania Warszawskiego, które przy całym heroizmie jego żołnierzy, przy całym męczeństwie cywilnych mieszkańców Warszawy, było katastrofą. Dość powiedzieć, że
na wieść o wybuchu powstania w Warszawie Heinrich Himmler zatelegrafował do Adolfa Hitlera z radosną informacją, że „Polacy wreszcie postanowili popełnić samobójstwo… dają nam świetny pretekst do likwidacji ich własnej stolicy”
(depesza znaleziona i opublikowana przez Normana Daviesa, a nie przez jakiegoś „agenta kondominium” czy „resortowe dziecko”).
Polska zaczyna się od Kaczyńskiego
W 2016 roku, wkrótce po przejęciu władzy w Polsce przez PiS, nowy prawicowy wiceprezes Energi (spółki skarbu państwa często później używanej przez PiS do przekazywania publicznych pieniędzy na różne związane z władzą środowiska i inicjatywy) Grzegorz Ksepko informował wówczas Polaków (nie wiadomo, w jaki sposób tego typu deklaracje mogły wchodzić w zakres jego obowiązków jako wiceprezesa ds. korporacyjnych tej spółki), że „przez kilkadziesiąt ostatnich lat patriotyzm był postawą naganną. Teraz, dzięki Bogu, już będzie inaczej”.
PiS bardzo świadomie eskalował kłamstwo, jakoby upamiętnianie Powstania Warszawskiego, zwycięstwa w 1920 roku czy cierpień Polaków podczas II wojny światowej było zakazane zarówno w PRL, jak też w III RP, i dopiero obecna władza zaczęła uczyć Polaków ich własnej historii.
Powstanie Warszawskie i II wojna światowa (przedstawiane tak samo wybiórczo, jak dziś robią to prawicowi publicyści i politycy) były fundamentem polityki historycznej Gomułki, Gierka i Jaruzelskiego. Komunistyczna władza legitymizowała się w ten sposób w oczach Polaków, szczególnie po paru latach wymuszonego stalinowskiego „internacjonalizmu” pod rządami Bieruta. W dodatku te akurat karty polskiej historii, odpowiednio przedstawione i zmanipulowane, miały w intencjach rządzących przekierować antyrosyjskie emocje obywateli PRL przeciwko Niemcom, NATO i Zachodowi.
Z kolei „cud nad Wisłą” jest upamiętniany przez polskie państwo i władze samorządowe – zarówno w Warszawie, jak też w Radzyminie czy Ostrołęce – od roku 1989. Jednak pamięć PiS-u jest partyjna, a nie patriotyczna. Polska zaczyna się tutaj od Kaczyńskiego, a niepodległość Rzeczypospolitej od wygranych przez PiS wyborów. I istnieje tak długo, dopóki ta partia rządzi, bo kiedy PiS traci władzę zapada w Polsce ciemna noc „kondominium”.
Traktowana zupełnie cynicznie polityka historyczna jest także dla Kaczyńskiego narzędziem negocjowania z potencjalnymi lub faktycznymi koalicjantami jego władzy – czyli z konserwatywną częścią Kościoła i narodowcami.
Informator o Polsce „Ambasador polskości”, przygotowany przez PiS i kolportowany wśród młodych ludzi w wielu tysiącach egzemplarzy w czasie Światowych Dni Młodzieży w 2016 roku (czyli znów prawie natychmiast po przejęciu władzy, co pokazuje, jak dalece prawicowa polityka historyczna była już okrzepła i przygotowana) zawarł w pigułce tę nową wersję polityki historycznej wygodną nie tylko dla obecnej władzy, ale akceptowaną także przez jej realnych lub potencjalnych sojuszników z jeszcze bardziej skrajnej prawicy.
To był w ogóle ciekawy dokument, w swoich wezwaniach („nie skarż się!”, „nie narzekaj!”, „nie bądź malkontentem!”) przypominający do złudzenia propagandowe broszurki z czasów stalinizmu. Jednak najciekawszy był w nim „krótki kurs” najnowszej historii Polski: „Po rozpadzie systemu komunistycznego Polska odzyskała niepodległość, ale nie ustrzegła się przed nowymi zagrożeniami. Nowym zagrożeniem była liberalna propaganda wspierająca konsumpcyjny styl życia, nazywająca mordowanie dzieci nienarodzonych „zabiegiem”, wspierająca niszczącą dla rodziny i społeczeństwa swobodę seksualną. Wśród tych, którzy na wezwanie polskiego papieża przeciwstawili się cywilizacji śmierci, były m.in.: Ruch Światło-Życie, Rodzina Radia Maryja, Droga Neokatechumenalna, Akcja Katolicka, Ruch Obrońców Życia Nienarodzonego”.
Kombatanci prawdziwi i zmyśleni
Powstanie Warszawskie powinno być upamiętnieniem realnych ofiar i weteranów, a jednocześnie refleksją nad błędem politycznym i militarnym, który kosztował zagładę polskiej stolicy i 200 000 ofiar (w większości cywilnych).
Ta refleksja jest konieczna po to, żeby takich politycznych i militarnych błędów w przyszłości nigdy nie powtarzać.
PiS wybrało dokładnie odwrotną strategię upamiętniania Powstania. W narracji tej partii decyzja o jego rozpoczęciu była zawsze pozytywnym, wręcz wzorcowym przykładem „działania ponad potencjał” (ulubione sformułowanie braci Kaczyńskich, które pozwalało im odrzucać wszelkie zarzuty, że ich polityka europejska czy wschodnia nie są realistyczne i zwiększają zagrożenia dla polskiego społeczeństwa i państwa).
Decyzja o rozpoczęciu powstania jest zresztą ostatnią decyzją AK i Państwa Podziemnego, którą prawicowi twórcy polityki historycznej w ogóle akceptują. Później następuje „zdrada”, gdyż zarówno wojskowe, jak też cywilne kierownictwo polskiego państwa podziemnego po zakończeniu wojny wzywają do zaprzestania walki zbrojnej. Zatem kolejnym wzorem do naśladowania stają się „żołnierze wyklęci”, którzy tego rozkazu nie posłuchali.
W dodatku weterani AK i ostatni żyjący warszawscy powstańcy są realnym środowiskiem społecznym, którego autentycznych liderów PiS-wska propaganda nie bała się poniżać i spotwarzać.
Podczas konfliktu o wprowadzenie „apelu smoleńskiego” (zawierającego w dodatku insynuacje dotyczące „zamachu”) do obchodów rocznicy Powstania Warszawskiego w 2016 roku, Antoni Macierewicz szantażował weteranów Powstania (którzy przeciwstawili się PiS-owskiemu smoleńskiemu kłamstwu) wycofaniem asysty wojskowej z obchodów. A politycy PiS i PiS-owskie media zastraszały ich aluzjami do procesu lustracyjnego Zbigniewa Ścibora-Rylskiego i sugestiami, że środowisko weteranów, które „stało się przeciwnikiem politycznym PiS-u”, może zostać zohydzone przez ujawnienie innych lustracyjnych tajemnic.
Tymczasem „żołnierze wyklęci” to dziś już tylko społeczna fikcja wykreowana na użytek polityki historycznej prawicy.
Jeśli Kaczyński w jednym z przemówień potrafił nazwać „żołnierzami wyklętymi” swoich towarzyszy partyjnych z Porozumienia Centrum i PiS-u, widać, że dla rządzącej prawicy są oni tylko poręcznym politycznym mitem.
To swoją drogą groteskowe, że obóz sędziego Kryże, który skazywał opozycjonistów w latach 70., prokuratora Piotrowicza, który oskarżał i wsadzał do więzień dzieciaki rozlepiające ulotki w latach 80., Jasińskiego, Karskiego i wielu innych klasycznych PRL-owskich oportunistów, którzy bez większego wahania przeszli z PZPR i SZSP do Porozumienia Centrum i PiS, ze wszystkich polskich tradycji wybrał tę najbardziej radykalną i antykomunistyczną.
Jak to na wojence ładnie
Ciekawą odsłoną prawicowej wojny o pamięć był PiS-owski atak na Pawła Machcewicza, twórcę i dyrektora Muzeum II Wojny Światowej. Nowa PiS-owska władza złożyła najpierw dyrektorowi muzeum „propozycję nie do odrzucenia”. Miał sam ustąpić ze stanowiska, bo w przeciwnym razie zagrożono mu wytoczeniem procesu o „niegospodarność”. A ponieważ Machcewicz nie ustąpił dobrowolnie, faktycznie użyto przeciwko niemu służb i prokuratury. Wyjątkowo obrzydliwą rolę odegrał w tej całej aferze wiceminister kultury Jarosław Sellin, który chciał jak najszybciej obsadzić gdańskie muzeum swoimi ludźmi.
Oprócz agentów i prokuratorów Machcewiczem zajęli się jednak wówczas także prawicowi publicyści i historycy występujący w roli „obiektywnych ekspertów i recenzentów” jego pracy.
Recenzujący dla wicepremiera i ministra kultury Piotra Glińskiego ekspozycje przegotowane przez Machcewicza Piotr Semka, Jan Żaryn i Piotr Niwiński prześcigali się w zarzutach, że „muzeum niesie głównie przesłanie o wyjątkowym nieszczęściu, jakim jest wojna”, podczas gdy właściwe upamiętnienie II wojny światowej powinno zwracać uwagę na to, że wojna „kształtuje ludzie charaktery” i „służy promocji heroicznych cnót”.
Szczególnie w Polsce, która w wyniku II wojny światowej straciła 6 milionów obywateli, jedną trzecią terytorium oraz na 45 lat przestała istnieć jako państwo w pełni niepodległe, czynienie tej wojny okazją do propagowania cnót wojennych jest równie absurdalne, jak próba użycia muzeum w Hiroszimie do propagowania cnót wojennych Japończyków lub Amerykanów.
Ta fascynacja wojną u ludzi, którzy sami nie weszliby na drugie piętro bez windy, wskazuje jednak na podstawowy błąd polityki historycznej Prawa i Sprawiedliwości, który daleko przekracza nawet jej partyjną instrumentalizację.
Otóż mądrość polskich politycznych elit w 1918 i 1989 roku polegała na tym, że umiały wykorzystać geopolityczną koniunkturę. Bez wysiłków dyplomatycznych Dmowskiego w Wersalu i bez Piłsudskiego wykorzystującego rewolucję w Berlinie do praktycznie bezkrwawego oswobodzenia Warszawy nie byłoby Polski. Później potrzebna też była patriotyczna mobilizacja i zbrojny wysiłek w czasie powstań śląskich i wojny 1920 roku. Niepodległe państwo udało się jednak po roku 1918 odbudować także dlatego, że rozpadły się wówczas wszystkie trzy mocarstwa zaborcze. Polacy walczyli zatem na Śląsku z Niemcami pokonanymi już w I wojnie światowej i tylko dlatego mogli z nimi wygrać. A w 1920 roku walczyli z Rosją pogrążoną w wojnie domowej i tylko dlatego mogli ocalić swoją niepodległość.
Także w 1989 roku wybijaliśmy się politycznie na niepodległość wobec ZSRR pokonanego już przez Amerykę i Zachód w zimnej wojnie. Kluczem do sukcesu było zawsze mądre powiązanie społecznej mobilizacji i pracy elit z geopolityczną koniunkturą.
Tymczasem katastrofy XIX-wiecznych powstań, niepotrzebna zagłada Warszawy czy autentyczna tragedia „żołnierzy wyklętych” (oczywiście nie mam tu na myśli Jarosława Kaczyńskiego czy Stanisława Piotrowicza) – wszystko to było konsekwencją braku realizmu, abstrahowania od historycznych i geopolitycznych koniunktur.
Polityka historyczna PiS-u jest zbrodnią na polskiej pamięci, bo zakłamuje tę mądrość politycznego realizmu, za której zgromadzenie Polacy zapłacili drogo. W oparciu o zafałszowaną wizję polskiej historii promuje – szczególnie w umysłach najmłodszych, którzy o prawdziwej polskiej historii nie mają pojęcia – model polityki głupiej i dla wspólnoty narodowej śmiertelnie niebezpiecznej.
Cezary Michalski
Autor jest publicystą tygodnika „Newsweek”
Zdjęcie główne: Pomnik Józefa Piłsudskiego podczas uroczystości odsłonięcia pomnika Lecha Kaczyńskiego w Warszawie, Fot. Flickr/Sejm RP, licencja Creative Commons