Media pisowskie ze strachu przedawkowały hejt. To jednak z mediów niepisowskich można wyczytać najlepiej, jakie techniki perswazyjne będą używane do „zaszumiania” powrotu Donalda Tuska do polskiej polityki – pisze Cezary Michalski. Tusk może zostać obezwładniony nie przez jakiegokolwiek równego mu przeciwnika, ale przez sforę, którą wypuści na niego Kaczyński. A „symetryści” antyliberalnej prawicy i antyliberalnej lewicy będą na tym polowaniu pełnić rolę chłopów z nagonki.

W jaki sposób polskie media powitały Donalda Tuska, to temat sam w sobie ciekawy. A mówię tu o mediach niepisowskich, bo telewizja Kurskiego czy faszerowane sterydami publicznych pieniędzy media braci Karnowskich, Sakiewicza, Lisickiego, Rydzyka… ze strachu wręcz przedawkowały hejt.

To jednak z mediów niepisowskich można wyczytać najlepiej, jakie argumenty, czy raczej jakie techniki perswazyjne (bo argumentów tu mało), będą używane do obezwładniania i „zaszumiania” powrotu Donalda Tuska do polskiej polityki.

Kiedy w TVP Info słyszymy, że „Tusk rozpali polsko-polską wojnę”, kiedy wiceminister sprawiedliwości Michał Woś mówi, że „Donald Tusk to nie jest dobry anioł pokoju, tylko jeździec Apokalipsy” – wcale nas to nie dziwi.

Hejt, czystki, zorganizowana przemoc, faktyczne represje prawicowej władzy wobec kobiet, wobec ludzi LGBT, wobec sędziów broniących swojej niezawisłości, wobec opozycji – to dla tych ludzi status quo, które ich wyniosło z nicości na szczyty, dało im pieniądze i stanowiska. Zniszczenie tego status quo przez Tuska, przez opozycję wzmocnioną, zmobilizowaną przez Tuska – jest dla nich najgorszym koszmarem.

Reklama

Kiedy jednak te same zdania słyszę od Grzegorza Sroczyńskiego w TOK FM, czytam w tekście Jacka Żakowskiego na łamach „Gazety Wyborczej”, w komentarzach Leszka Jażdżewskiego z „Liberté!”, kiedy powtarza je Robert Biedroń (którego status quo w postaci „stref wolnych od LGBT” nie powinno zadowalać tak, żeby chciał je chronić przed politycznym konfliktem), kiedy powtarza je Joanna Mucha, żeby osłonić swój niedawny transfer z PO do Hołowni, którego słuszności sama chyba przestaje być pewna – wtedy jednak trochę się dziwię.

Leszek Jażdżewski w swoim pierwszym komentarzu dotyczącym powrotu Tuska dla portalu Onet.pl napisał: „Dopóki Joker rządzi Gotham City, dopóty Batman nie może udać się na emeryturę. Dopóki u władzy znajduje się Kaczyński, dopóty puste miejsce naprzeciw niego czeka na Tuska. Takie są reguły opowieści. Widzowie mogą narzekać na powtórki i sequele, ale potem karnie stawiają się w kolejkach po bilety”. Dalej można się jeszcze z jego komentarza dowiedzieć, że Tusk jest „pupilkiem salonów i inteligencji”, a w „dzisiejszej Polsce”, zdefiniowanej przez PiS-owski i lewicowy populizm, „właściwie nie ma czego szukać”.

Oliver Sacks napisał kiedyś książkę, którą koniecznie powinien przeczytać każdy terapeuta, a nawet osoba, która próbuje terapeutyzować się sama. Nosiła ona tytuł „Mężczyzna, który pomylił swoją żonę z kapeluszem”.

Jażdżewski to jednak pierwszy znany mi polityczny publicysta, który pomylił własny kraj z komiksem. I to w bardzo trudnym dla tego kraju momencie.

Ta gruba pomyłka wynika z jego nieograniczonej ambicji osobistej, która mimo tego, że jest już on w średnim wieku, nigdy nie znalazła realnego ujścia. Jego wystąpienie w Łodzi przed dwoma laty, które miało być wystąpieniem wprowadzającym Tuska (wówczas, być może, do kampanii prezydenckiej), przez swój mocno naiwny antyklerykalizm, ale przede wszystkim przez swój nieskrępowany narcyzm, Tuskowi mocno wtedy zaszkodziło. Jednak jak każdy narcyz, Jażdżewski nie ma o to najmniejszych pretensji do siebie, ale obwinia Tuska.

Z kolei Jacek Żakowski w tekście „Ryzykowny powrót Taty. Żaden kraj nie skorzystał na strategii polaryzacji” pisze: „Dla wszystkich powrót Tuska może oznaczać cofnięcie przebudowy obozu demokratycznego, która po pięciu latach wyraźniej ruszyła. Hołowni zawdzięczamy przełamanie polaryzującego Polskę duopolu PO-PiS. Trzaskowskiemu, Budce i Schetynie zawdzięczamy wychodzenie PO poza topniejący krąg sierot po Tusku. Czarzastemu winni jesteśmy wdzięczność za reanimowanie lewicy, bez której populiści byli jedyną ofertą dla słabszych ekonomicznie wyborców. Powrót Tuska zatrzyma tę przebudowę obozu demokratycznego, a mozolnie budowany dorobek może popsuć… zdążyliśmy się dorobić nie tylko nowego pokolenia politycznych liderów, ale też nowego politycznego myślenia wychodzącego poza walkę toporami i zarzucającego sieci poza mury plemion”.

Można by przypuszczać, że Jacek Żakowski przebywał ostatnio w jakimś innych kraju, bo w rzeczywistej Polsce – szczególnie przez ostatnie miesiące – cała niepisowska scena polityczna, od lewicy do prawicy, nie miała żadnego pomysłu na powstrzymanie PiS-u. Hołownia prowadził swoją jednoosobową internetową influencerkę, nie budując partii, podkradając pojedynczych polityków lewicy i centrum. I to takich raczej mało wiarygodnych, pokłóconych ze swoimi środowiskami, nielojalnych, niegwarantujących, że za rok u Hołowni jeszcze będą, jeśli słupki sondaży zaczną mu spadać.

Polska ostatnich miesięcy nie była żadnym przyjaznym status quo, którego trzeba bronić przed „polaryzacją, którą na nas sprowadzi Tusk”. Nie była komiksem o Batmanie i Jokerze. Była krajem słabnącej, dzielącej się i demobilizującej opozycji i piekłem codziennie, celowo zaostrzanego przez Kaczyńskiego konfliktu.

Kaczyński zaostrzał ten konflikt, mimo że nie było Tuska. Zaostrzał ten konflikt skutecznie, bo nie było Tuska. Na przykład, kiedy celowo rozwalił kompromis aborcyjny, żeby zniszczyć polityczne centrum, Platforma faktycznie dała się mocno rozchwiać. Wraz ze słabnięciem Platformy nie powstawał żaden „nowy, ciekawy pluralizm”, ale umacniał się monopol Kaczyńskiego, w obrębie którego lewica Czarzastego, Biedronia, Zandberga zdecydowała się pełnić rolę koncesjonowanej opozycji.

Żakowski to wie, jednak swoim „symetrystycznym dyskursem” próbuje osłonić Lewicę. Istotnie, resztki jej elektoratu (a nawet część zbuntowanego już przeciwko Czarzastemu i Zandbergowi aparatu) podąża albo w stronę Platformy (przyciągana przez postępowość Trzaskowskiego lub przez siłę Tuska), albo zupełnie już otwarcie zmierza w kierunku „pisolewu” (jak grupa SLD-owskich radnych ze Śląska, którzy konsekwentnie popierają w regionie partię Kaczyńskiego).

Źródła „symetryzmu”

Wszystko ma jednak swoje początki, błędy, zaniechania, które nieraz szybciej, nieraz później, ale jednak się mszczą. Kiedy Lisicki i Karnowscy ogłosili – gdzieś w początkach drugiej kadencji rządów Platformy Obywatelskiej – że antyliberalna prawica w Polsce musi stworzyć „media tożsamościowe”, kiedy później prawica zaczęła budować „tożsamościowe” inicjatywy społeczne, edukacyjne, historyczne… nikt po drugiej stronie ani się nie zastanowił, ani nie zaczął działać.

Liberalne, centrowe, „tożsamościowe” – media czy instytucje wychowawcze nie powstały, bo wielu w Polsce sądziło, że po prostu całe państwo, całe społeczeństwo, wszystkie instytucje edukacyjne czy instytucje kultury – są liberalne, centrowe, demokratyczne, zokcydentalizowane. Takie są pułapki zbyt długo trwającej hegemonii. Zapomina się myśleć, zapomina się pracować, traci się zdolność do walki. Hasła w rodzaju „normalności”, „elity”, „ludzi porządnych”… zastępują refleksję nad ideowymi podstawami własnego ustroju.

Po 2015 roku, a szczególnie parę lat później, kiedy okazało się, że Kaczyński porządzi dłużej, tę fasadę liberalnej hegemonii w Polsce zaczął podmywać oportunizm.

Zgodnie ze starą frazą Kisiela, „ludzie nie tylko zrozumieli, że znaleźli się w d…pie, ale zaczęli się w tej d…pie urządzać”. Na początku tylko w miejscach zależnych od polityki (np. w urzędach państwowych czy w państwowych spółkach i w państwowych mediach). Kiedy jednak okazało się, że w Polsce prawie wszystkie miejsca są mniej lub bardziej zależne od polityki, oportuniści przebudzili się także w prywatnych mediach, w instytucjach kultury, na uczelniach, w szkołach, wśród inteligencji.

Nóż w plecy liberalnej Polsce zadała antyliberalna lewica. Wielu młodszych jej przedstawicieli – Rafał Woś, Grzegorz Sroczyński, Wojciech Orliński… – przez lata, a nawet dekady pracowało w liberalnych mediach, potulnie chodząc pod liberalnymi panami, zarabiając pieniądze i robiąc kariery na posłusznej i bezszmerowej obronie liberalizmu (Orliński najchętniej bronił wówczas liberalizmu przed „oszalałą prawicą”).

Wszyscy ci ludzie po zwycięstwie Kaczyńskiego zrozumieli jednak, jaki ten liberalizm jest słaby. Uderzyli w niego pod sztandarem antyliberalnej lewicy, uważając – nie bez racji – że topniejąca jak marcowa kra liberalna hegemonia nie jest już w stanie ani ich wystarczająco boleśnie ukarać, ani ich wystarczająco, jak na ich oczekiwania, nagradzać. Szczególnie w porównaniu z PiS-em, który właśnie robił wiceministrami, dyrektorami departamentów albo lokował wysoko w gospodarce czy mediach ludzi młodszych od Wosia, Orlińskiego czy Sroczyńskiego, mniej od nich wykwalifikowanych, ale wyposażonych w legitymacje partyjne PiS-u, Solidarnej Polski czy Porozumienia Gowina.

Z tej trójki Rafał Woś najszybciej zrozumiał, że faktyczna lewica w Polsce Kaczyńskiego w niczym mu nie pomoże, więc jako jeden z pierwszych przeszedł na pozycje „pisolewu” – pospiesznie uzgadniając swój lewicowy antyliberalny populizm z prawicowym antyliberalnym populizmem Prawa i Sprawiedliwości.

Do tego doszli sześćdziesięciolatkowie, którzy też – dwadzieścia lat wcześniej, jako obrońcy transformacji i Balcerowicza – miewali twarde kopyto wobec wszystkich krytyków jedynej wówczas słusznej linii wśród inteligencji. Teraz jednak zachwyt dla Zandberga, zachwyt dla gwarantowanego dochodu podstawowego, zachwyt dla populistycznej lewicy w Polsce, w Grecji, w Hiszpanii… stały się dla nich czymś w rodzaju eliksiru młodości albo – mówiąc bardziej skromnie – rodzajem przeciwzmarszczkowego kremu dla mężczyzn w wieku 65 plus.

W ten jednak sposób narodziła się nierównowaga (szczególnie w publicznym dyskursie), pomiędzy prawicą, która w mediach pisowskich wita Tuska zdaniami w rodzaju „ten człowiek rozpali niepotrzebną polsko-polską wojnę”, a „symetrystami” w mediach niepisowskich, którzy witają Tuska zdaniami w rodzaju „ten człowiek rozpali niepotrzebną polsko-polską wojnę”.

„Symetryzm” jest chorobą społeczeństwa, którego elity tak długo żyły w przekonaniu, że władza im się należy, że dla ich hegemonii ustrojowej, ideowej, instytucjonalnej… nie ma żadnej alternatywy, że nie wychowały następców, towarzyszy walki, żołnierzy.

Ryzyko osamotnienia

Skoro jednak ubiegły tydzień, pierwszy tydzień z Tuskiem, przeżyliśmy w innej Polsce, niż Żakowski, Sroczyński, Jażdżewski czy Biedroń, warto zastanowić się nad tym, co się właściwie w tym tygodniu wydarzyło.

Jeśli Donald Tusk faktycznie wytrzyma tempo, jakie sam sobie narzucił przez kilka ostatnich dni, ma szansę odbudować pozycję Platformy i znokautować Kaczyńskiego zanim jeszcze dojdzie do jakiejś bezpośredniej, przedwyborczej debaty pomiędzy nimi (o ile Kaczyński na taką debatę się kiedykolwiek odważy). Jeśli Tusk faktycznie będzie się spotykał z ludźmi i z mediami nieomal codziennie (na swojej pierwszej konferencji prasowej w roli przewodniczącego PO obiecał, że do wyborów parlamentarnych odwiedzi nie tylko każde województwo, ale każdy powiat), nawet nie będąc senatorem czy posłem uzyska częstotliwość kontaktów z wyborcami równą Szymonowi Hołowni. Tyle że

Hołownia przemawia ze swego ekranu na prawach internetowego influencera, podczas gdy polityczny ciężar każdego wystąpienia Tuska jest większy.

Jedyną pułapką byłoby oparcie się przez Tuska wyłącznie na tych osobistych wystąpieniach, w których istotnie bez trudu dominuje nad przeciwnikami i konkurentami. Ponieważ jednak prawdziwa polityka wymaga silnych instytucji, Donald Tusk musi odbudować Platformę Obywatelską.

Do 2019 roku, mimo dotkliwej dla partii władzy, która straciła czujność, porażki 2015 roku, Schetyna zdołał ją jeszcze utrzymać w politycznym centrum, uparcie klejąc wokół niej koalicje, które co prawda pozwoliły obronić przed PiS-em polskie miasta, połowę województw, a nawet w 2019 roku odebrać Kaczyńskiemu Senat. Jednak każdej z tych koalicji czegoś brakowało (np. Koalicji Europejskiej zabrakło 6 procent głosów zmarnowanych przez Roberta Biedronia), żeby pokonać Kaczyńskiego w skali całej Polski.

Później Rafał Trzaskowski wydobył jeszcze Platformę znad skraju przepaści w czasie wyborów prezydenckich. PO przestałoby istnieć, gdyby partia nie miała swojego kandydata w drugiej turze tamtych wyborów, a tak naprawdę, gdyby nie miała silnego kandydata w całej tamtej kampanii. Jednak później przez cały rok nie powstał żaden ruch Trzaskowskiego, a sama Platforma zaczęła rozłazić się w szwach.

Ten proces Donald Tusk musi jak najszybciej odwrócić – używając do tego celu właściwych ludzi, zarówno sobie znanych, zaufanych i doświadczonych, jak też młodszych, którzy być może pojawili się i dojrzeli w Platformie podczas sześciu lat jego nieobecności.

Jeśli Tusk nie zdoła tego zrobić – i to nie zdoła tego zrobić szybko, jeśli szybko nie otoczy go zwarta drużyna polityczna, ideowa, medialna – równie szybko zostanie zarżnięty.

Nie przez jakiegokolwiek równego mu przeciwnika, ale przez sforę, którą wypuści na niego Kaczyński. A „symetryści” antyliberalnej prawicy i antyliberalnej lewicy będą na tym polowaniu pełnić rolę chłopów z nagonki.

Cezary Michalski
Autor jest publicystą tygodnika „Newsweek”


Zdjęcie główne: Donald Tusk, Fot. Flickr/European Parliament, licencja Creative Commons

Reklama