Nazywanie przez Kaczyńskiego i Bielana Platformy Obywatelskiej, a ostatnio także Szymona Hołowni „lewicą”, „skrajną lewicą”, „lewakami” nie jest objawem ich oderwania od rzeczywistości, ale celową i brutalną językową manipulacją. Wypychanie swoich przeciwników z centrum i przypinania im łatki „lewicowych radykałów” Kaczyński potrzebuje do tego, aby do końca wykorzystać aborcyjną wojnę, którą sam wywołał. Kaczyński w końcu sam zdefiniuje się jako „nowe centrum” – pisze Cezary Michalski
Jarosław Kaczyński i Adam Bielan w kolejnych wywiadach i wypowiedziach publicznych zaczęli konsekwentnie nazywać Platformę Obywatelską „lewicą”, „skrajną lewicą”, „lewakami”. Adam Bielan do listy „lewicowców”, „lewaków” i „polityków licytujących się na lewicowość” dołączył ostatnio także Szymona Hołownię. A kto wie, czy w rytmie rozgrzewającej się wojny pomiędzy nim i Gowinem (Bielan próbuje podporządkować Porozumienie Gowina bezpośrednio Jarosławowi Kaczyńskiemu), nie zacznie on nazywać „lewakiem” także Jarosława Gowina.
Gdyby Kaczyński i Bielan rzeczywiście wierzyli w to, co na temat PO czy Hołowni mówią, oznaczałoby to, że są idiotami. Gdyby faktycznie byli idiotami, cóż by to oznaczało dla liberalnych polityków, liberalnych mediów, liberalnej inteligencji – skoro od pięciu lat przegrywają z idiotami?
To byłaby hipoteza zbyt dla nas wszystkich upokarzająca. Ale szczęśliwie nie jest ona prawdziwa. Kaczyński i Bielan nie są – niestety – idiotami. A nazywanie przez nich PO czy Hołowni „lewicą”, „skrajną lewicą”, „lewakami” nie jest objawem ich oderwania od rzeczywistości, ale celową i brutalną językową manipulacją.
Celem tej manipulacji jest wypchnięcie najpoważniejszych (PO) lub potencjalnie groźnych (inicjatywa Hołowni) politycznych konkurentów z ideowego, politycznego, symbolicznego centrum. Po to, żeby samemu przejąć to centrum, w dodatku przesuwając je mocno w prawą stronę („centrum” jest pojęciem najbardziej chyba zależnym od aktualnego politycznego i społecznego kontekstu).
Ustawienia PO i całej opozycji jako „lewaków” Jarosław Kaczyński potrzebuje także do tego, aby do końca wykorzystać aborcyjną wojnę, którą sam wywołał, która przyniosła mu pewne straty, ale on sam widzi w niej potencjalne polityczne zyski.
Do kolejnej kampanii wyborczej przystąpi bowiem jako samozwańczy gwarant społecznego pokoju i strażnik nowego kompromisu aborcyjnego.
Kaczyński sam zdefiniuje się jako „nowe centrum”, mając po jednej stronie całą dzisiejszą opozycję, którą PiS-owska propaganda nadal będzie przedstawiała jako „lewaków”. Nawet jeśli dzisiejsza opozycja (nie na poziomie deklaracji, które mogą być różne, ale na poziomie realnych działań) będzie próbowała jedynie wrócić do poziomu kompromisu z 1993 roku. Próbując to przeprowadzić poprzez unieważnienie „wyroku” wymyślonego przez Jarosława Kaczyńskiego i podpisanego przez Julię Przyłębską.
Między innymi dlatego powtarzany przez Platformę postulat przywrócenia – po odsunięciu Kaczyńskiego od władzy – konstytucyjnej postaci TK i unieważnienia „wyroków” wydanych przez niekonstytucyjny skład trybunału Przyłębskiej nie jest „jałowym antypisizmem”, ale mogą z niego wynikać ważne dla milionów Polek i Polaków konsekwencje.
Ten sposób przywrócenia ważnego wyjątku w polskim prawie antyaborcyjnym jest przy tym najbardziej realny, nawet w przypadku zwycięstwa opozycji. Trudno bowiem sobie wyobrazić, by jakikolwiek projekt radykalnej liberalizacji prawa aborcyjnego poparła cała prodemokratyczna koalicja sięgająca od lewicy poprzez PO, Hołownię, aż po PSL, a być może także Gowina (a tylko taka koalicja, bez względu na to, na ilu startująca listach, jest w stanie odsunąć Kaczyńskiego od władzy).
Kaczyński konsekwentnie będzie jednak przedstawiał taką szeroką antypisowską koalicję jako „lewaków”, a siebie jako „centrystę”.
Co będzie tym łatwiejsze, że po drugiej stronie prezes PiS będzie miał prawicowych fundamentalistów żądających (zgodnie zresztą z logiką „wyroku” Przyłębskiej) usunięcia dwóch pozostałych wyjątków w ustawie zakazującej aborcji.
Polscy imitatorzy globalnej prawicy
Kaczyński i Bielan zdecydowanie nie są idiotami, co jednak nie znaczy, że nazywając PO, Hołownię i innych centrowych polityków „lewakami” wymyślili coś oryginalnego. Podobny zabieg – wypychania swoich przeciwników z centrum i przypinania im łatki „lewicowych radykałów” – stosują prawicowi populiści i ich media w USA, konsekwentnie nazywając „lewakiem” Joe Bidena, polityka umiarkowanego, budującego wokół siebie bardzo centrową ekipę, atakowanego zresztą za to przez amerykańską lewicę, która czuje się przez Bidena „zdradzona”.
Podobnie jest w Niemczech, gdzie sympatycy radykalnie prawicowej AfD nazywają „lewaczką”, a nawet „lewaczką z DDR” (co ma sugerować jej „postkomunizm”) Angelę Merkel.
Ta manipulacja pozwala izolować i spychać do defensywy polityków liberalnego centrum – w USA, w Europie, w Polsce. Tym bardziej, że w tym samym czasie populistyczna lewica atakuje ich jako „prawicowców” czy „neoliberałów”, co pozwala później populistom z obu stron przedstawić politycznych centrystów jako „miotających się od ściany do ściany”, „niemających wyrazistej tożsamości” itp.
Tam, gdzie polityczne centrum ma skuteczne przywództwo i potrafi obronić swój liberalny, republikański, demokratyczny język – sojusz radykałów nie jest w stanie mu zbyt mocno zaszkodzić. Tak jest we Francji, gdzie Macron – mimo różnych swoich słabości – zdołał jednak ożywić język świeckiej Republiki. Tak jest w Niemczech, gdzie CDU nie daje się ideologicznie rozchwiać i w tegorocznych wyborach parlamentarnych znów będzie faworytem.
Tam jednak, gdzie polityczne centrum jest artykulacyjnie słabe i radykałom łatwo je zaszantażować (tak jest do pewnego stopnia w USA i tak jest w Polsce) – ta językowa manipulacja może je dobić.
To nie jest kraj dla „lewaków”
Użycie w Polsce pod adresem jakiejś partii czy polityka epitetu „lewak” jest bardzo skuteczne, dopóki prawica dysponuje pasem transmisyjnym, pudłem rezonansowym, które wzmocni nawet najbardziej cynicznie sformułowane kłamstwo, nada mu emocjonalny autentyzm i przekaże masom.
Ta językowa manipulacja posłużyła na przykład Kaczyńskiemu do zastraszenia, zdemolowania i politycznego wyizolowania PSL-u. Radiomaryjni proboszczowie (na wsi jest ich stosunkowo najwięcej), a także niektórzy biskupi (często z regionów, gdzie PSL miało najsilniejsze społeczne zakorzenienie) używali podsuflowanego im przez Kaczyńskiego określenia Platformy Obywatelskiej jako „lewaków”, żeby uderzać w Ludowców jeszcze w czasie rządów Donalda Tuska – za to, że pozostawali w koalicji z „lewakami z Platformy”.
Po przejęciu władzy przez prawicę to samo kłamstwo służyło radiomaryjnym proboszczom i działaczom PiS-u do atakowania PSL-u za to, że tworzyło koalicje wyborcze i samorządowe z „lewacką Platformą”.
Ten szantaż zadziałał do tego stopnia, że PSL boi się dzisiaj wchodzić w koalicje z PO na szczeblu krajowym, a ludzie Kaczyńskiego pracują nad rozmontowaniem koalicji PO-PSL w Senacie i samorządach.
Kiedy w 2019 roku Sawicki, Pawlak i paru innych „nestorów” PSL wymusiło na Kosiniaku-Kamyszu wyjście z szerokiej opozycyjnej koalicji i pójście do wyborów parlamentarnych osobno (jeśli nie liczyć „koalicjanta Pawła Kukiza”, który długo miejsca w klubie PSL później nie zagrzał), sam osłabiony przez nich i politycznie złamany lider Ludowców Władysław Kosiniak-Kamysz zaczął posługiwać się argumentem podsuflowanym mu przez prawicę, powtarzając (mimo, że w to nie wierzył), iż „PSL nie może iść na jednej liście z PO, ponieważ Platforma skręciła ostro na lewo”.
Było to zupełnie groteskowym zarzutem w odniesieniu do Platformy kierowanej przez Grzegorza Schetynę. Jest to równie nieprawdziwe w stosunku do PO, którego przewodniczącym jest Borys Budka, a ważnymi i rozpoznawalnym twarzami pozostają nie tylko Rafał Trzaskowski, ale także Radosław Sikorski, Marcin Bosacki, Tomasz Siemoniak czy Grzegorz Schetyna.
Tak więc nazywanie PO i Hołowni „lewakami” jest na poziomie Jarosława Kaczyńskiego, Adama Bielana czy Jacka Kurskiego zupełnie cyniczną manipulacją językową, która się im ostatecznie opłaca. Oni są marszałkami i generałami kulturowej wojny. Na poziomie pasów transmisyjnych, pudeł rezonansowych – czyli najbardziej sfanatyzowanych księży radiomaryjnego kościoła czy prawicowych dziennikarzy (szczególnie tych umiejących się utrzymać na pewnym bezpiecznym poziomie naiwności) – jest to z kolei „wiedza” przekazywana bezrefleksyjnie.
Najbardziej prawicowi księża i najgłupsi spośród prawicowych dziennikarzy są entuzjastycznymi kapralami kulturowej wojny.
Ale to także dzięki nim Kaczyński może liczyć na miliony prostych żołnierzy tej wojny – czyli prawicowych wyborców.
Cezary Michalski
Autor jest publicystą tygodnika „Newsweek”
Zdjęcie główne: Jarosław Kaczyński w Sejmie, Fot. Flickr/Sejm RP/Krzysztof Białoskórski, licencja Creative Commons