Polska polityka utknęła w rytualnie zapętlonym koszmarze. PiS wie, że kłótnia na opozycji gwarantuje bezkarność Kaczyńskiemu, Ziobrze, Kamińskiemu czy Sasinowi. Niezależnie od tego, jak będą rządzić i co będą robili w sprawach pandemii, drożyzny czy inwigilacji. Wydaje się, że jedynym, któremu naprawdę zależy na odsunięciu PiS-u od władzy, jest dziś Donald Tusk – pisze Cezary Michalski

Koszmar Kaczyńskiego

Polska polityka utknęła w rytualnie zapętlonym koszmarze. Uwięziony w nim Jarosław Kaczyński musi nadal, przed każdym głosowaniem, korumpować i straszyć każde najsłabsze ogniwo swojej „śmieciowej koalicji”.

W tym zapętlonym koszmarze trzeba co tydzień na nowo oferować Kukizowi pieniądze (oczywiście nie w plastykowej torbie, ale pod postacią tej czy innej ustawy, np. dotyczącej proporcji krajowej muzyki w ofercie stacji radiowych). Trzeba też Kukizowi wciąż na nowo obiecywać miejsce na listach. I przekonywać go, że jeśli będzie Kaczyńskiemu posłuszny (np. w sprawie komisji śledczej dotyczącej inwigilacji), zasłuży na tytuł wielkiego i odpowiedzialnego patrioty, a jeśli mu się sprzeciwi (np. w sprawie komisji śledczej dotyczącej inwigilacji), zostanie zmieszany z błotem przez całą machinerię PiS-owskiego hejtu i pozbawiony wszelkich benefitów wynikających z ocierania się choćby o władzę (Kukiz, nawet głosując wraz z PiS-em, raczej się o władzę ociera, niż w jakimkolwiek sensie uczestniczy w jej sprawowaniu czy definiowaniu jej celów, o ile jakieś są).

W koszmarze Kaczyńskiego co tydzień od nowa trzeba gwarantować bezpieczeństwo i bezkarność Łukaszowi Mejzie. Co tydzień trzeba zastraszać i kupować własnych PiS-owskich posłów, których wcześniej próbował kontrolować Adam Hofman.

Aby wyjąć ich Hofmanowi trzeba dać im więcej, niż on im oferował. A ponieważ Hofman naprawdę rozkwitł zajmując się przez ostatnie sześć lat wysokopłatnym lobbingiem na gospodarczym zapleczu Zjednoczonej Prawicy, wobec tego „więcej” oznacza całkiem sporo.

Reklama

Wszystkie te zakupy i zastraszenia koncentrują się ostatnio wokół Pegasusa, ponieważ lista „terrorystów i mafiozów” (Kaczyński, Kamiński i Ziobro wielokrotnie powtarzali, że Pegasus, jako wyjątkowo niebezpieczne narzędzie inwigilacji, jest przez władzę używany wyłącznie przeciwko „terrorystom i osobom podejrzanym o najcięższe, mafijne przestępstwa”), okazuje się w państwie PiS bardzo specyficzna. Bardziej pasuje do tego, co za „terrorystów i mafię” uważają przywódcy Kazachstanu, Azerbejdżanu, Białorusi, Rosji czy Chin.

W państwie Jarosława Kaczyńskiego na tej liście znaleźli się senator opozycji, który, kiedy był inwigilowany, kierował akurat kampanią wyborczą największej opozycyjnej partii. Znaleźli się na niej znienawidzony przez Kaczyńskiego adwokat i znienawidzona przez Ziobrę pani prokurator. Znajdują się też na niej lider nielubianej przez władzę organizacji rolniczej oraz autor krytycznej książki o Mariuszu Kamińskim, będącym przy okazji najważniejszym dysponentem Pegasusa.

Na tej specyficznej liście „terrorystów i sprawców najcięższych, mafijnych przestępstw” znajdują się także politycy PiS, których trzeba przecież kontrolować i dyscyplinować. Znajduje się na niej Hofman i posłowie Kaczyńskiego, których Hofman obsługiwał. Doprowadzając nawet do tego, że paru z nich opuściło klub PiS.

Właśnie dlatego kwestia Pegasusa, groźba powołania w Sejmie komisji śledczej, która badałaby nielegalną inwigilację od roku 2005 (a więc pod początku pierwszych rządów Jarosława Kaczyńskiego, nie omijając oczywiście okresu rządów koalicji PO-PSL), jest dla Kaczyńskiego twardym jądrem jego koszmaru.

Jeśli taka komisja by w Sejmie powstała (tylko sejmowa komisja posiada uprawnienia pozwalające przeprowadzić śledztwo naprawdę niebezpieczne dla władzy), jeśli jej prace wymknęłyby się spod kontroli Kaczyńskiego, mógłby on skończyć jak Leszek Miller po aferze Rywina. Można nawet powiedzieć, że w tym wypadku sprawa byłaby nieporównanie cięższego kalibru.

Koszmar opozycji

Koszmar opozycji (można by to spersonalizować do koszmaru Tuska, bo on chyba czuje się w tym koszmarze najgorzej, podczas gdy np. Czarzasty, Zandberg czy Gdula zachowują się tak, jakby to nie był koszmar, ale jakaś disneyowska fantazja) ma kształt zapętlonej dyskusji na temat współpracy, jednoczenia oraz wspólnych list.

Oczywiście ludzie ode mnie duchowo oraz intelektualnie piękniejsi i młodsi (np. Jacek Żakowski, który, tak jak bohater dość przerażającego filmu „Ciekawy przypadek Benjamina Buttona”, narodził się kiedyś jako człowiek zupełnie dojrzały, ale od tamtego czasu wciąż robi się młodszy) odpowiedzą na to, że „nie da się z demokratów zrobić takiej karnej armii, jaką ma Kaczyński”. I hurra! Dlatego opozycja może sobie do następnych wyborów iść nawet nie na dwóch, ale na trzech, a może nawet czterech listach. I może pozostawić Kaczyńskiego u władzy na trzecią, a może nawet czwartą kadencję, bo to Polski przecież nic nie kosztuje.

Otóż opozycja na jednej poważnej liście (nawet bez pisolewu Czarzastego i Zandberga, ale z taką lewicą, która nie będzie się wstydziła wspólnej listy wyborczej z „liberałami”, a nawet z politykami o liberalno-konserwatywnych poglądach, takiej jaka powstała na Węgrzech) ma szansę odebrać Kaczyńskiemu władzę.

Jeśli jednak pójdą trzy listy, których liderzy (a także wiceliderzy i liderzy lokalni) będą się wzajemnie zwalczać, Kaczyński władzę utrzyma. Sam albo z Konfederacją.

Jednoczenie ma zatem sens, prawdziwa rozmowa jest opozycji potrzebna. Ta jednak, jaka jest prowadzona przynajmniej od czasu rozpadu Koalicji Europejskiej po wyborach 2018 roku, stała się właśnie rytualnie zapętlonym koszmarem.

Ostatnią pętlę tego koszmaru zainaugurował jakiś czas temu Michał Kobosko, druga osoba w partii Hołowni. Kiedy Tusk zapowiedział złożenie przez PO w Sejmie projektu ustawy regulującej arbitralne podwyżki cen energii i gazu, a Polska 2050 trochę zaspała, bo dopiero dzień później Hołownia wystąpił w Sejmie przed dziennikarzami, Kobosko najpierw oskarżył na Twitterze PO o „wściekły atak platformerskich trolli”, który miał być reakcją na konferencję Hołowni na temat drożyzny. Następnie powtórzył i rozwinął swoje zarzuty w wywiadzie dla portalu braci Karnowskich. Nie tyle jednak dostarczając jakichkolwiek dowodów na ów „skoordynowany atak”, ale rozbudowując epitety pod adresem formacji, która powinna i musi być koalicjantem Polski 2050, jeśli opozycja w ogóle chciałaby kiedyś odsunąć Kaczyńskiego od władzy.

Satysfakcja, z jaką najpierw bracia Karnowscy, potem PAP, a następnie centralne i lokalne media przejęte przez PiS powtarzały zarzuty Koboski, potwierdza, że PiS ma identyczną diagnozę.

Wie, że kłótnia na opozycji gwarantuje bezkarność Kaczyńskiemu, Ziobrze, Kamińskiemu czy Sasinowi. Niezależnie od tego, jak będą rządzić i co będą robili w sprawach pandemii, drożyzny czy inwigilacji.

Później ze swoją inicjatywą jednoczenia opozycji (jednoczenia jej w formacie Hołownia, PSL, Czarzasty, przeciwko PO i Donaldowi Tuskowi) wystąpił poseł i intelektualista lewicy Maciej Gdula. Gdula, od czasu kiedy przed sześciu laty zajął się polityką praktyczną, obojętnie czy był bliżej Zandberga, Biedronia czy Czarzastego, zawsze wroga widział przede wszystkim w „liberalnym” mieszczaństwie, w „liberalnej” transformacji ustrojowej po roku 1989, w „liberalnej” Platformie.

Od 2015 roku Gdula zachęca też lewicę do przelicytowania pisowskiego 500 plus, aby w ten sposób oderwać „polski lud” od politycznej i kulturowej prawicy. Jest to strategia zarówno obrażająca ów lud (sugerująca, że polski ludowy katolicyzm czy obyczajową zachowawczość można skorumpować za pomocą jakiegoś lewicowego 600 lub 1600 plus), jak też nieskuteczna.

Adrian Zandberg obiecał już wszystko każdemu, a bez pomocy Czarzastego i jego aparatu nie dostałby się nawet do Sejmu, gdyż jego partia Razem nie tylko się przez ostatnie kilka lat nie zakorzeniła wśród ludu, ale uległa gruntownej autodestrukcji.

Później jeszcze z kierunku Hołowni i Czarzastego zaczęły dochodzić wezwania do „depolaryzacji” polskiej polityki, „żeby zakończyć polsko-polską wojnę” (powtarzalność tej frazy też robi wrażenie zapętlonego koszmaru).

Tak czy inaczej, jedynym, któremu wydaje się naprawdę zależeć na odsunięciu PiS-u od władzy, jest dziś Donald Tusk. A jedyną partią, której wydaje się na tym naprawdę zależeć, jest Platforma Obywatelska. Ale tutaj właśnie zaczynają się schody.

Polityczny wirtuoz naprzeciw orkiestry Armii Czerwonej

Po pierwsze miłe słowa Tuska na temat Hołowni czy Kosiniaka-Kamysza w TVN24 nie zastąpią faktycznego precyzyjnego scenariusza współpracy, który silniejsza dzisiaj od ruchu Hołowni czy od PSL-u Platforma powinna przedstawić swoim potencjalnym partnerom na długo przedtem, zanim rozpocznie się kampania wyborcza.

Po drugie Donald Tusk, samym swoim powrotem, samą solową partią fortepianu, jaką wygrywa od paru miesięcy, wywindował sondażowe notowania PO z 12 na 26 procent. Jeśli jednak partia nie ruszy i nie zacznie żyć (jeśli np. będą się powtarzały wydarzenia w rodzaju Krakowa, gdzie platformerski Przewodniczący Rady Miasta próbował zerwać wcześniejsze ustalenia i nie chciał zrezygnować w połowie kadencji, wobec tego odwołała go koalicja sięgająca od radnych PiS-u po radnego Hołowni, a kierownictwo partii albo o tym nie wiedziało, albo nie potrafiło zainterweniować), PO na tych 26 procentach zostanie. I będzie to także odpowiedzialność lidera.

Kaczyński dysponuje dzisiaj całą orkiestrą PiS-owskiego państwa. Ponieważ kompozytorem jest żadnym, a dyryguje też w dziwny sposób, ta orkiestra wydaje z siebie straszną kakofonię.

Można by powiedzieć, że to „Polski ład atonalny”, w ten jednak sposób niepotrzebnie i niesprawiedliwie obraziłoby się zarówno Polskę, jak też wielkich kompozytorów muzyki atonalnej, od Schönberga po Stockhausena.

Okropny hałas, jaki wydaje z siebie orkiestra Kaczyńskiego, wielu jej słuchaczy myli jednak z siłą. A dla znacznej części oportunistycznych bywalców naszej narodowej filharmonii tam, gdzie jest siła, tam powinni się znaleźć także oni. I tam się w coraz większej liczbie znajdują.

Kiedy zatem ze strony części opozycji słyszę wezwania do „rezygnacji z politycznej polaryzacji”, zastanawiam się, kto powstrzyma Kaczyńskiego, Ziobrę, Czarnka, Rydzyka czy Jędraszewskiego przed dalszym wchłanianiem polskiej tkanki społecznej – od sądów po organizacje pozarządowe, od samorządów po Kościół (kiedyś, nawet w Polsce, nieco bardziej powszechny). Oni polaryzują bowiem nasze społeczeństwo i państwo na sposób bardzo praktyczny i bardzo skutecznie.

Naprzeciwko orkiestry Kaczyńskiego stoi jednak solista, który próbuje za pomocą jednego instrumentu i nut napisanych wyłącznie przez siebie zagrać całą symfonię. Nawet jeśli takim solistą byłby Fryderyk Chopin (on, trochę podobnie jak Donald Tusk, był zarówno genialnym autorem nut, jak też genialnym wykonawcą własnych kompozycji, plotka głosiła, że niektóre fragmenty swoich utworów pisał w sposób szczególnie trudny, aby tylko on mógł je przed paryską publicznością wykonać), to Kaczyński mógłby go za pomocą swojej orkiestry po prostu zagłuszyć.

Ostatnie impromptu Donalda Tuska, jakim była jego podróż po kraju i spotkania z faktycznymi ofiarami „Polskiego ładu”, czyli drobnymi polskimi przedsiębiorcami, Kaczyński postanowił zagłuszyć hejtem.

A także jeszcze bardziej od hejtu konkretnymi metodami niszczenia i zastraszania wszystkich przedsiębiorców, jacy ośmielili się z Tuskiem spotkać i z nim porozmawiać. Jednocześnie, w momencie kiedy władza zaczęła niszczyć tych ludzi, PiS-owskie trolle i usłużni „symetryści” szepczą im do ucha, że „Tusk, pan z Warszawy, przyjechał, wykorzystał i zostawił Was na pożarcie”.

To metoda wyjątkowo świńska, ale wbrew pozorom bardzo niebezpieczna. Dokładnie tak samo komunistyczna władza starała się odcinać działaczy opozycji demokratycznej od robotników, którym próbowali pomagać. I w zasadzie do sierpnia 1980 ta metoda działała. Jeśli więc za plecami Tuska istnieje PO, jeśli istnieją jakieś instytucje, muszą tym ludziom natychmiast przyjść z prawną, informacyjną, finansową odsieczą. A inni, być może mniej odważni ludzie w interiorze, muszą się o tych działaniach dowiedzieć.

Tak jak do przeciwstawienia się Kaczyńskiemu potrzebny był Tusk, tak do przeciwstawienia się PiS-owskiemu państwu wchłoniętemu przez partię potrzebna jest inna partia – żywa, silna, zdyscyplinowana, która mogłaby PiS-owi polskie państwo odebrać. A do przeciwstawienia się całej sieci antyliberalnych, antywolnościowych instytucji pożerających od sześciu lat polskie społeczeństwo, potrzebna jest sieć instytucji liberalnych, wolnościowych, która by tego społeczeństwa broniła i organizowała je na inny sposób.

Inaczej najgorsza, najbardziej nihilistyczna odmiana polskiej prawicy przejmie do końca polskie sądy, polską szkołę, polskie media, polską gospodarkę, całe polskie społeczeństwo.

Podczas gdy od części opozycji będziemy słuchać gładkich apeli o „depolaryzację”. Rozpowszechnianych za pośrednictwem niepisowskich mediów, skierowanych głównie przeciwko Tuskowi, bo wyborcy Kaczyńskiego nawet się o nich nie dowiedzą.

Cezary Michalski
Autor jest publicystą tygodnika „Newsweek”


Zdjęcie główne: Fot. Flickr/Elekes Andor, licencja Creative Commons

Reklama