Kaczyński jest już za słaby, by skutecznie rządzić (szczególnie państwem pogrążającym się w wewnętrznym i zewnętrznym kryzysie), ale wciąż pozostaje za silny, by upaść – pisze Cezary Michalski. „Słupki poparcia” zaczęły spadać PiS-owi i Kaczyńskiemu nie wówczas, kiedy pojawiły się informacje, że budżet polskiego państwa przestaje istnieć, a ludzie umierają w kolejkach do SOR-ów, ale kiedy Kaczyński zdetonował w apogeum epidemii (kiedy naprawdę powinien skupić się na innych rzeczach) dwa totalne konflikty.

Kiedy parę tygodni temu poparcie dla Jarosława Kaczyńskiego i całego obozu władzy zaczęło spadać, komentatorzy doszli do wniosku, że nawet pisowski elektorat odkrył wreszcie, iż po pięciu latach rządów Kaczyńskiego polskie państwo jest bardziej „dziadowskie”, niż było kiedykolwiek po roku 1989.

Faktycznie, epidemia koronawirusa obnażyła brak rezerw budżetowych spowodowany pięcioma latami kosztownej PiS-owskiej korupcji politycznej. Rząd zdecydował się na złamanie lub obejście wszystkich progów ostrożnościowych chroniących Polskę przed bankructwem i wkrótce pobije absolutny rekord zadłużenia państwa – skokowo przekraczając wielkość długu, na który zdecydował się Donald Tusk, kiedy do Polski dotarł globalny kryzys finansowy.

Jeszcze w ostatnich miesiącach przed epidemią okazało się, że

Reklama

po pięciu latach rządów Kaczyńskiego mamy najniższy od 30 lat, czyli od początku transformacji w Polsce, udział inwestycji prywatnych w polskim PKB.

Jeśli bowiem państwo zaczyna traktować przedsiębiorców jako potencjalnych złodziei (oczywiście o ile nie są krewnymi czy znajomymi polityków rządzącej prawicy), to w takim państwie inwestycje prywatne muszą zacząć wygasać.

Epidemia dodatkowo obnażyła biedę i dezorganizację polskiej służby zdrowia, czego nie mogą pokryć nawet PR-owe spektakle Morawieckiego (kolejne „wypłaszczenie” liczby chorych poprzez „wypłaszczanie” liczby testów, których na 100 tys. mieszkańców wykonano od początku epidemii w Polsce cztery razy mniej niż w Wielkiej Brytanii i dwa razy mniej niż na Białorusi, a także

obrażające inteligencję Polaków kosztowne wieloodcinkowe PR-owe widowisko zatytułowane „Narodowy Szpital na Stadionie Narodowym”).

Polskie sądy zdemolowane przez trwającą od pięciu lat wojnę Kaczyńskiego i Ziobry z sędziami w czasie epidemii przestały funkcjonować już prawie w ogóle. Paraliżując nie tylko polityczne procesy wytaczane przez władzę opozycji czy dziennikarzom, ale wydłużając w nieskończoność każdą sprawę gospodarczą, majątkową, spadkową.

Prawicowa władza już w czasie strajku nauczycieli z wiosny 2019 roku po raz pierwszy uznała, że Polacy poradzą sobie bez edukacji (na egzaminach w szkołach podstawowych i średnich dyplomowane nauczycielki i nauczycieli zastępowały zaprzyjaźnione z władzą zakonnice i księża z radiomaryjnych parafii). Tamten strajk został przez rząd złamany, ponieważ nauczyciele po paru tygodniach zrozumieli, że dla Kaczyńskiego, Morawieckiego, Dudy nie jest problemem choćby cały rok bez edukacji w Polsce. A

jedyną odpowiedzią władzy na płacowe i organizacyjne postulaty nauczycieli był wzmożony antyinteligencki i antynauczycielski hejt.

Dlatego teraz przedstawianie przez władzę jako „sukcesów MEN” kolejnych fal zdalnego nauczania w polskiej szkole, która jest do takiego nauczania nieprzygotowana, nie jest już dla nikogo zaskoczeniem, a szczególnie dla nauczycieli.

Aby pejzaż państwowych osiągnięć obozu władzy uczynić kompletnym, należy do niego dodać realizowaną w polityce zagranicznej „strategię dwóch wrogów” – motywowaną wyłącznie przez ideologię, izolującą Polskę jednocześnie od „lewackiej” Unii Europejskiej i od „lewackich” Stanów Zjednoczonych po upadku Trumpa.

Polacy nie lubią konfliktu

Sądzę jednak, że

to nie ujawnione przez epidemię bankructwo PiS-owskiego państwa spowodowało ostatnią falę sondażowych spadków poparcia dla władzy.

Mimo że Jarosław Kaczyński zdobył władzę pod hasłami wzmocnienia państwa i podniesienia standardów rządzenia, od pierwszych miesięcy jego rządów państwo było przez niego demolowane, a standardy rządzenia szybko się obniżały.

Zniszczenie wszystkich mechanizmów kontroli władzy sprawiło, że tysiące powiatowych odpowiedników Kaczyńskiego (niemających jego politycznego talentu, ale chętnie podłączających się do jego „rewolucji”, szczególnie kiedy okazała się już zwycięska), wykorzystało jego triumf do uwłaszczania się na publicznym majątku i dintojry na konkurentach i przeciwnikach w swoich środowiskach lokalnych czy zawodowych.

Ta ewidentna kompromitacja hasła „sanacji państwa”, które wziął na sztandary Kaczyński, nie wpływała jednak na korozję poparcia dla niego i jego obozu w dwóch najważniejszych grupach, które dały mu władzę – w elektoracie socjalnym i w elektoracie prawicowej kulturowej wojny. To sprawiało, że

wszyscy zadawali sobie filozoficzne pytanie o „tajemnicę pisowskiego teflonu”, która żadną tajemnicą nie była, bo na ten teflon składały się redystrybuowane przez PiS budżetowe pieniądze i „antyelitarny” oraz „antyliberalny” hejt.

Elektorat socjalny w mieście i na wsi oraz ta część młodzieży i inteligencji, która czerpie przyjemność i poczucie sensu z uczestnictwa w kulturowej wojnie – dostrzegą katastrofę polskiego państwa dopiero wówczas, kiedy to państwo zwali im się na głowy.

Powtarzając scenariusz PRL-owski czy wenezuelski, czyli odrzucenie totalitarnej lub populistycznej władzy nawet przez jej bezpośrednie społeczne zaplecze dopiero wówczas, kiedy ta władza przestaje być zdolna do dystrybucji pieniądza, który miałby jeszcze jakąkolwiek wartość.

Kaczyński mógł długo czerpać z budżetowych i systemowych rezerw wypracowanych przez 30 lat budowania w Polsce gospodarki rynkowej i państwa prawa, a także przez 16 lat polskiej obecności w Unii Europejskiej.

Te rezerwy dopiero zaczynają się wyczerpywać, a konsekwencje – odczuwane już przez polskich przedsiębiorców, lekarzy, pielęgniarki czy nauczycieli – wciąż jeszcze nie dotarły do elektoratu socjalnego w mieście i na wsi.

Skąd zatem niedawne sondażowe spadki Kaczyńskiego, Morawieckiego i Dudy? Polacy nie lubią konfliktu, nawet, a może szczególnie, bardziej prawicowo i zachowawczo nastawieni Polacy, którzy od pięciu lat twardo lub warunkowo głosują na PiS.

Dlatego też, podobnie jak w okresie swoich pierwszych rządów, czyli w latach 2006-2007, Kaczyński traci popularność nie dlatego, że niszczy państwo, nie dlatego, że jego władza akceptuje niższe standardy. Traci popularność, bo nawet część jego naturalnych wyborców zauważa dość szybko (szybciej, niż mógliby zauważyć niszczenie przez Kaczyńskiego rezerw polskiej gospodarki i państwa), że Kaczyński jest źródłem niepotrzebnego totalnego konfliktu politycznego, ideologicznego i personalnego, którego Polacy nie lubią, również pisowscy Polacy.

Teraz także „słupki poparcia” zaczęły spadać PiS-owi i Kaczyńskiemu nie wówczas, kiedy pojawiły się informacje, że budżet polskiego państwa przestaje istnieć, a ludzie umierają w kolejkach do SOR-ów, ale kiedy Kaczyński zdetonował w apogeum epidemii (kiedy naprawdę powinien skupić się na innych rzeczach) dwa totalne konflikty. Pierwszy wokół „piątki dla zwierząt”, który podzielił nie tylko mieszkańców wsi, ale także PiS i całą prawicę. Drugi wokół aborcji.

Zaostrzenie zakazu aborcji było osobistą polityczną decyzją Kaczyńskiego, a nie żadnym wyrokiem Trybunału Konstytucyjnego.

Sam Kaczyński traktuje ten „wyrok” jako własną decyzję polityczną, którą może dowolnie manipulować, dlatego od paru tygodni tego „wyroku” nie pozwala publikować. Wiedząc doskonale, że jego kompletnie już upokorzona marionetka Julia Przyłębska nie powie przeciw niemu nawet jednego słowa, skupiając się na krytykowaniu Parlamentu Europejskiego.

Te dwie decyzje Kaczyńskiego pokazały go (nawet części wyborców PiS) jako człowieka, który co prawda umie niszczyć swoich politycznych konkurentów, umie przejmować władzę w państwie, ale nigdy nie umiał tym państwem rządzić.

Dlatego głównym ostatnio zajęciem propagandy PiS jest próba przerzucenia odpowiedzialności za wywołane przez Kaczyńskiego konflikty na opozycję. Na to nastawiony jest przekaz TVP, Polskiego Radia i mediów należących do prawicowych i katolickich koalicjantów Kaczyńskiego. Na to nastawione są służby państwowe prowokujące uczestników protestów.

PiS-owi pomagają błędy popełniane czasem przez liderów protestów – jałowo radykalny i jałowo wulgarny język oraz atak na policję jako całość, zamiast atakować tych, którzy polityczne rozkazy policji wydają.

Jeśli sondażowe spadki poparcia dla PiS ostatnio się zatrzymały, to właśnie dlatego, że częściowo udała się strategia przerzucania na opozycję czy protestujących odpowiedzialności za konflikt – wywołany od początku do końca przez Kaczyńskiego.

Jarosław Kaczyński – który zdecydowanie jest wariatem „funkcjonalnym”, czyli często bardziej w politycznym działaniu skutecznym, niż wielu jego publicystycznych i opozycyjnych „diagnostów” czy „pielęgniarzy” – zaczął wywołane przez siebie konflikty zamrażać, bo wygasić ich nie potrafi. Zamroził konflikt wokół aborcji po prostu nie publikując „wyroku” Przyłębskiej. Zupełnie nie wiadomo, co zrobi z „piątką dla zwierząt”, od kiedy zobaczył, że w walce o władzę stała się dla niego zupełnie przeciwskuteczna. Na razie „piątka dla zwierząt” zaczęła regularnie spadać – z inicjatywy PiS i prezesa – z porządku obrad Sejmu.

Zamrożony wcześniej przez Jarosława Kaczyńskiego wewnętrzny konflikt w obozie władzy (Ziobry z ewentualnym delfinem Kaczyńskiego Morawieckim i z samym Kaczyńskim) wciąż się tli destabilizując politykę rządu w kwestii weta i szerzej – stosunków z UE. Mimo przerzucania w pisowskiej propagandzie na Unię odpowiedzialności za konflikt w sprawie powiązania unijnych transferów finansowych z praworządnością w krajach członkowskich,

znaczna część Polaków wie, że tego konfliktu w ogóle by nie było, gdyby Kaczyński (przy udziale Ziobry, Dudy, Szydło i Morawieckiego) nie niszczył od pięciu lat ładu prawnego w Polsce.

Każdy taki nieudolnie zamrażany czy nieskutecznie maskowany konflikt opóźnia odbudowywanie społecznego poparcia dla obozu władzy po spowodowanym przez Kaczyńskiego tąpnięciu. Aby jednak Polacy, którzy ukarali Kaczyńskiego za prowokowanie konfliktów zwrócili się ku opozycji i dali jej władzę, muszą uwierzyć, że przynajmniej ona niepotrzebnych konfliktów nie generuje i potrafi nad konfliktami zapanować – w pierwszej kolejności nad szeregiem dzielących ją konfliktów wewnętrznych.

Jeśli zatem opozycja na ostatnim potknięciu Kaczyńskiego nie skorzystała, to głównie dlatego, że antyaborcyjne protesty, nawet wówczas, kiedy jeszcze były stosunkowo masowe, zamiast uderzać wyłącznie w Kaczyńskiego (który ostatni kryzys wokół aborcji świadomie sprowokował), zostały rozegrane tak (zarówno przez jego liderki, jak też przez nadających tym protestom język i ton radykalnych aktywistów), że jałowo zaostrzyły pokoleniowe i światopoglądowe różnice dzielące niepisowską część polskiego społeczeństwa.

Lewica na tym nie skorzystała, a gadany i krzyczany radykalizm, wbrew zachwytowi części mediów, zdemobilizował uczestniczki i uczestników protestów zamiast ich mobilizować.

Z kolei współpraca pomiędzy politycznymi podmiotami opozycji – zarówno parlamentarnymi, jak też pozaparlamentarnym Hołownią – wciąż okazuje się niemożliwa.

To powoduje pat. Kaczyński jest już za słaby, by skutecznie rządzić (szczególnie państwem pogrążającym się w wewnętrznym i zewnętrznym kryzysie), ale wciąż pozostaje za silny, by upaść. Szczególnie, jeśli nie ma go kto pchnąć.

Cezary Michalski
Autor jest publicystą tygodnika „Newsweek”


Zdjęcie główne: Jarosław Kaczyński i Mateusz Morawiecki, Fot. Flickr/Sejm RP, licencja Creative Commons

Reklama