Jeśli ktoś raz zacznie zabawę w łagodzenie cierpienia, w zapobieganie przemocy, w chronienie słabości przed natychmiastową egzekucją wyroków natury, nie ma końca takiej „dekadencji”. Nawet wiarę można od tego stracić, szczególnie, jeśli jest to wiara kibolska, oparta na prostej logice dominacji i siły, gdzie „Maria”, „Jezus”, „Mojżesz” czy „Mahomet” są tylko klubowymi tatuażami na bicepsie blokowego osiłka, a kastetem używanym w tych stadionowych rozgrywkach staje się prawo państwowe – jak ostatnio w Polsce – pisze Cezary Michalski

Czy Unia Europejska jest wrogiem chrześcijaństwa

Głównym prawicowym argumentem na rzecz polexitu jest rzekoma wrogość Unii Europejskiej wobec chrześcijaństwa, Kościoła, wszelkiej „prawdziwej religii”. Ryszard Legutko, Zdzisław Krasnodębski, Patryk Jaki, Beata Szydło czy Beata Kępa do Brukseli pojechali nie po to, by budować i wzmacniać unijne instytucje, ale by je osłabiać i niszczyć. W Parlamencie Europejskim głos najczęściej zabierają po to, by skrytykować Unię za „atakowanie chrześcijaństwa” i za to, że „nie broni chrześcijan przed prześladowaniami z rąk wyznawców innych religii” (w rzeczywistości kolejne rezolucje, a także polityczne i humanitarne działania UE zawsze próbują chronić ofiary przed prześladowcami, obojętnie jakim religijnym czy świeckim znakiem posługuje się przemoc).

Jeszcze mniej subtelna jest Krystyna Pawłowicz zanosząca z Warszawy modły w intencji „rozwalenia Unii”. Do tego można dodać licznych duchownych Kościoła Rydzyka i Jędraszewskiego, którzy zarzucają Unii „holocaust dzieci poczętych” i „depatologizację homoseksualizmu”.

Użycie przez dzisiejszą polską prawicę chrześcijaństwa do walki z Unią Europejską przypomina błąd Targowicy, która naprawdę nie była wyłącznie zbiorowiskiem agentów. Skupiała też wielu żarliwych patriotów, którzy wybrali Rosję przeciwko Zachodowi dlatego, że na swój sposób też kochali Polskę, tyle że społecznie ultrakonserwatywną i jednolicie katolicką. Konstytucję 3 Maja uważali za „jakobińską”, a członków reformatorskiego stronnictwa Sejmu Wielkiego za „zdrajców na żołdzie niemieckich protestantów”.

„Chrześcijański” tron carycy Katarzyny jawił im się jako ostoja tradycyjnego porządku, odporna na wszelką rewolucję. Podobnie jak dzisiaj jednowładztwo Putina wydaje się wielu polskim prawicowcom gwarancją obrony przed „promocją homoseksualizmu”, a model Cerkwi ściśle powiązanej z Kremlem uważają za skuteczną obronę „żywej wiary Wschodu” przed „sekularyzacją idącą z Zachodu”.

Reklama

Jednak w czasach pierwszej Targowicy, niebędącej jeszcze jej dzisiejszym PiS-owskim farsowym powtórzeniem, rewolucja francuska faktycznie ścinała głowy katolickim księżom i zakonnicom.

Żeby uznać współczesną Brukselę za miejsce prześladowania chrześcijan, trzeba po prostu bezczelnie kłamać.

Zacznijmy od tego, że założyciele Unii Europejskiej – Robert Schumann i Alcido de Gasperi – byli katolikami. Nawet to, że zaczęli budować zjednoczoną Europę od Wspólnoty Węgla i Stali nie znaczy, że chowali swoje chrześcijaństwo do szafy. Tyle że dla najważniejszego chrześcijańskiego przykazania, miłuj bliźniego swego jak siebie samego, szukali w podzielonej i wykrwawionej powojennej Europie najbardziej skutecznych narzędzi – najpierw ekonomicznych, a później, w Traktatach Rzymskich, także ideowych. Robert Schuman często powtarzał, że „wszelka demokracja zawdzięcza swoje istnienie chrześcijaństwu”.

Ciekawa jest też historia grupy roboczej „Dusza dla Europy” stworzonej przez francuskiego socjalistę Jacquesa Delorsa w latach 90. ubiegłego wieku, kiedy był on przewodniczącym Komisji Europejskiej (jednym z ostatnich silnych politycznych przywódców w instytucjach UE). Do udziału w pracach „grupy roboczej” zostali przez niego zaproszeni zarówno przedstawiciele największych obecnych w Europie religii, jak też środowisk laickich, humanistycznych i różnych nurtów europejskiej masonerii. Niestety, wraz z odejściem Delorsa przekonanie o potrzebie wyposażenia Europy w duszę mocno osłabło (podobnie zresztą, jak przekonanie o konieczności wyposażenia Unii Europejskiej w jakąkolwiek mocniejszą legitymizację czy poczucie sensu).

Inicjatywa Delorsa była pierwszym praktycznym ćwiczeniem UE z postsekularyzmu. W ramach grupy roboczej środowiska świeckie i religijne rozpoczęły dialog dotyczący nie tylko własnego współistnienia, dobrego sąsiedztwa, ale także obecności religii w liberalnym porządku jednoczącej się Europy.

Dialog skończył się awanturą podczas pisania konstytucji europejskiej i jej preambuły, z której zwolennicy nieskazitelnej laickości usunęli wszelkie odniesienia do chrześcijaństwa, nawet historyczne.

Odrzucono wówczas polską propozycję, by w europejskiej konstytucji umieścić formułę podobną do preambuły Mazowieckiego/Wilkanowicza rozpoczynającej polską Konstytucję z 1997 roku: „My, wszyscy obywatele, zarówno wierzący w Boga będącego źródłem prawdy, sprawiedliwości, dobra i piękna, jak i niepodzielający tej wiary, a te uniwersalne wartości wywodzący z innych źródeł…”.

Co charakterystyczne, polscy fundamentaliści katoliccy (Marek Jurek) czy ludzie używający religii cynicznie w swoich politycznych czy ideologicznych grach (Jarosław Kaczyński, Ryszard Legutko), choć chętnie wykorzystywali niewprowadzenie preambuły Mazowieckiego do konstytucji europejskiej jako dowód na wrogość Unii Europejskiej wobec katolicyzmu, to obecność tej formuły w konstytucji własnego kraju uważają za „relatywizm”, „postmodernizm” i „kapitulację polskich katolików”. Chcą ją w Polsce zastąpić Invocatio Dei i innymi odniesieniami, które będą wykluczać obywateli niebędących katolikami.

Dzieje się tak dlatego, że polscy prawicowcy w Brukseli czują się słabi, a w Warszawie silni. Dlatego tutaj nie chcą przyznać innym praw, których tam domagają się dla siebie i „swoich”. Nie o wiarę bowiem w tym sporze chodzi, ale o władzę – o pokazanie, kto tu jest silniejszy. Podczas gdy jedni używają w tym celu odniesień do świeckich praw człowieka, inni używają Boga.

Usunięcie odniesień do chrześcijaństwa w projekcie pierwszej europejskiej konstytucji okazało się pyrrusowym zwycięstwem „laicyzatorów”.

Po pierwsze, europejska konstytucja nigdy nie została uchwalona. Obalono ją zresztą nie z przyczyn światopoglądowych, ale ekonomicznych, społecznych, przede wszystkim z lęku sytych Francuzów i Holendrów przed koniecznością podzielenia się dobrobytem z wygłodniałymi obywatelami przyjmowanych właśnie wówczas do Unii krajów „nowej Europy”.

Drugim pyrrusowym aspektem tego zwycięstwa było zmobilizowanie Kościoła do walki z „laicką UE”, rozbudzenie w wielu katolikach przekonania, że Unia tworzy przestrzeń, która będzie im wroga. Było to błędem tym bardziej, że od tamtego czasu stosunek sił pomiędzy Unią i Kościołem nieco się zmienił i to na niekorzyść Unii. Kolejne kryzysy (finansowy, imigracyjny, brexit, umocnienie się prawicowych i lewicowych antyunijnych populizmów – finansowanych przez Putina w ramach jego politycznej zemsty za Majdan, ale wyrastających z autentycznych społecznych konfliktów Europy Zachodniej i Wschodniej) powaliły instytucje wspólnotowe na kolana, a w każdym razie kazały im się nieco przygarbić.

Tymczasem Kościół nauczył się używać swojej nowej Wunderwaffe, czyli „walki o ochronę życia”.

Wiernych w Europie zmobilizowała wizja „liberalnego holocaustu”, czyli legalnej w wielu krajach europejskich aborcji, a później nawet in vitro czy antykoncepcji „dzień po”, gdyż pojęcie „człowieka” zeszło w międzyczasie w tych sporach z poziomu paromiesięcznego embrionu i płodu na poziom jednokomórkowej zygoty czy parokomórkowego zarodka. Znów pokazując, że nie chodzi tu o „wrażliwszy humanizm”, każący z większą odpowiedzialnością, niżby to wynikało z hasła „aborcja jest fajna!” podchodzić do organizmu faktycznie wyposażonego już w układ nerwowy i czującego.

W rzeczywistości zarówno politycznym cynikom takim, jak Kaczyński czy Ziobro, jak też autentycznym fundamentalistom w rodzaju Jurka czy Terlikowskiego, chodzi o zwykłą kibolską dominację siły. O prawo do postawienia własnej stopy na głowie pokonanego przeciwnika – w tym wypadku kobiety.

Innym elementem tego arsenału Kościoła jest „obrona tradycyjnej rodziny” przed „zagrażającą jej” legalizacją małżeństw jednopłciowych lub choćby związków partnerskich. Kiedy dziś polscy prawicowcy są w instytucjach unijnych zapraszani do dyskusji o solidarności międzyregionalnej, o migracji w Europie, o integracji mniejszości etnicznych czy religijnych, uczestniczą nawet w tych spotkaniach, ale nie okazując zainteresowania czy emocji w najmniejszym choćby stopniu porównywalnych do tych, jakie budzą w nich kwestie biopolityczne.

I trudno się dziwić, jeśli bowiem prawa reprodukcyjne kobiet udało się zdefiniować w umysłach wielu wiernych jako „holocaust”, to czy solidarność społeczna, równość szans społecznego awansu, godność pracy… mogą być dla nich choćby w przybliżeniu równie ważne, co dokonywana codziennie Zagłada?

Ale jest i drugie Wunderwaffe – „ochrzczenie” przez Kościół elitarności, skuteczna odpowiedź na jeden z podstawowych lęków „płynnej nowoczesności”, jaką jest lęk rodziców przed społeczną degradacją własnych dzieci. Źródłem nowej siły Kościoła stało się wypromowanie katolickich szkół (od Francji, która wydawała się już nieodwracalnie laicka, po Polskę, gdzie nie dokonała się nawet najbardziej podstawowa sekularyzacja) jako miejsca gwarantującego odizolowanie uczących się tam dzieci od plebsu, uczynienie ich w przyszłości częścią społecznej elity.

Część szkół katolickich we Francji czy Belgii faktycznie tę obietnicę spełnia, zatrudniając najlepszych (i najdroższych) dostępnych na rynku pedagogów, podczas gdy w Polsce szkoły prowadzone przez Opus Dei czy niektóre zgromadzenia zakonne są raczej miejscem budowania snobizmu rodziców i dzieci, niż lepszego kształcenia. To uczniowie szkół katolickich (nauczani tam nie tylko przedmiotów kursowych, ale także nieufności wobec „liberalnej cywilizacji śmierci”) stanowili kadrę wielotysięcznych manifestacji przeciwko legalizacji małżeństw jednopłciowych we Francji za czasów prezydentury Hollanda.

Wobec tak odmienionego Kościoła świecki mesjanizm Unii Europejskiej po raz pierwszy wydaje się słaby.

Przeciwko kibolskiej religii

Tym, co najbardziej niszczy dziś Unię Europejską, a wraz z nią może zniszczyć pokój na naszym kontynencie, jest jednak „kibolska religia”. Czyli takie rozumienie wiary, gdzie chrześcijański krzyż, półksiężyc islamu czy gwiazda Dawida stają się nowymi plemiennymi totemami, kibolskimi znakami, pod którymi „wierni” – w rzeczywistości poganie, których ominęły tysiąclecia etycznej pracy trzech monoteizmów – mordują się, wysadzają sobie świątynie, pozbawiają się wzajemnie wolności i praw, upokarzają się i podporządkowują wzajemnie, czasami przy użyciu siły państwa.

A już z pewnością – jak polscy krytycy UE, Legutko, Krasnodębski, Jaki… – zamiast samemu praktykować uniwersalne miłosierdzie sprawdzają, czy „nasi” mają w instytucjach europejskich więcej do powiedzenia, niż „obcy”.

W Unii Europejskiej nawet katolicyzm jest inny. Aby się o tym przekonać, wystarczy wejść do brukselskiej katedry pod wezwaniem św. Michała Archanioła (patrona Belgii) i św. Guduli (patronki Brukseli, córki hrabiego Brabancji, pewnie dlatego została świętą, mimo że nie była ofiarą żadnych prześladowań, jedyne co robiła, to pomoc przez całe życie ubogim, podobno nawet stworzyła instytucjonalny system takiej pomocy, mogłaby zatem być patronką zarówno chadecji, jak też socjaldemokracji).

Architektura katedry to najczystszy brabancki koronkowy gotyk. W wersji sakralnej nieco mniej pyszny, niż utrzymane w tym samym stylu ratusz, domy, pałace – dowody potęgi świeckiego mieszczaństwa na brukselskim rynku. W brukselskim gotyku można odnaleźć tę samą harmonię, którą znajdziemy w gotyckich kościołach Norymbergi. Chwilowa harmonia pomiędzy tym, co sakralne i świeckie. Chrześcijaństwo, katolicyzm, przyznające się jeszcze do odpowiedzialności za rozkwitające mieszczaństwo. Na ołtarzach, płaskorzeźbach, obrazach, Jezusa i Marię otaczają ludzie różnych zawodów, sceny z miejskiego życia, którego Kościół wtedy nie nazywa „cywilizacją śmierci” (być może tylko dlatego, że wydaje mu się jeszcze, iż nad wszystkim panuje).

Dziś w języku Kościoła i jego reprezentantów trudno odnaleźć choćby resztki tej późnogotyckiej harmonii – pomiędzy tym, co świeckie, i tym, co sakralne.

Prędzej natrafimy na ostrzeżenia przed „szatanizmem” – w wystąpieniach biskupów, w ogłoszeniowych gablotach polskich kościołów. Znaki szatana, przed którymi ostrzega się dzisiaj, szczególnie w polskich parafiach, to pacyfka obok swastyki, rastamańska tęcza, pokemon (wpływ Roberta Tekielego, który po swoich „nowych narodzinach”, już nie jako antykatolicki new age’owiec, ale new age’owy katolik odkrył, że pokemony to „przemyt Shinto” do bezbronnych umysłów katolickich dzieci, a jego subtelne paranoiczne rozważania trafiły później pod strzechy wielu polskich parafii).

W będącej siedzibą prymasa Belgii gotyckiej katedrze w Brukseli nikt nie ostrzega wiernych przed pokemonami. W jednej z naw wisi za to kunsztownie wykonana rycina „Dzieci Abrahama”. Z korzenia podpisanego „Abraham” (którego jako patriarchę czczą judaizm, chrześcijaństwo i islam) wyrastają okazałe pnie trzech monoteizmów. Rozgałęziając się dalej. Chrześcijaństwo na katolicyzm, prawosławie, reformację i cały zagajnik protestanckich wspólnot. Islam na szyitów, sunnitów, a potem również na cały zagajnik. Po stronie judaizmu przez długi czas wędruje ku górze samotny pęd z napisem „diaspora”, z którego (żaden ortodoksyjny rabin nie zniósłby tego widoku w swojej synagodze) odbija w pewnym momencie listek „sabataizm”, a z niego kolejny, podpisany „frankizm”.

Podobnie jak nie każdy biskup katolicki czy katolicki publicysta z Polski zniósłby to, że do pnia z podpisem „chrześcijaństwo” autor tej ryciny przytwierdził listki katarów, bogomiłów, waldensów.

Herezja goni herezję, a po stronie judaizmu jedna z ostatnich gałęzi wyrastających z pędu „diaspory” została podpisana krótkim słowem „Shoah” (Zagłada).

Zabrakło tu właściwie tylko jednego konaru, „sekularyzacji”, która przekształciła najważniejsze ewangeliczne i talmudyczne wskazówki w świeckie prawa i obowiązki nowoczesnego człowieka. Pewnie wielu sekularystów nie zgodziłoby się na takie uzupełnienie „Dzieci Abrahama” („po co nam wcinanie się w ten cholerny fideizm”). Wątpliwości miałoby też zapewne wielu najbardziej nawet tolerancyjnych monoteistów („no nie, tam to już na pewno nie sięga Bóg, żaden ateista nie będzie zbawiony, Franciszek się przejęzyczył, trzeba go poprawić w oficjalnym komunikacie Radia Watykańskiego”).

Są jednak tacy sekularyści i są tacy fideiści, którzy rozumieją, że sekularyzacja należy do tego samego pokręconego drzewa „Dzieci Abrahama”. I także tu dotarł Bóg, a jeśli Go nie ma, to do najdalszych korzeni i pędów wszystkich ludzkich religii sięga (może sięgać, sięgać powinna, tak to zostało przecież pomyślane) uniwersalna etyka, która to drzewo zrodziła.

Cezary Michalski
Autor jest publicystą tygodnika „Newsweek”


Zdjęcie główne: Ofiarowanie Izaaka, powstały w latach 1601-1602 obraz autorstwa Caravaggia

Reklama