W Unii Europejskiej Kaczyński mógłby być równym wśród równych. On jednak woli być królem własnego śmietnika, choćby jego koroną miał być pokrzywiony durszlak, wciśnięty mu krzywo na głowę przez nowego cara Wszechrusi i Europy Wschodniej – pisze Cezary Michalski. Zadaję pytanie Piotrowi Semce, Wandzie Zwinogrodzkiej, Wojciechowi Tomczykowi i paru innym ludziom, których kiedyś znałem, a dziś już ich nie bardzo rozumiem. Czy zemsta na Michniku rzeczywiście warta jest dla Was oddania Polski Putinowi?

Kiedy rozstrzyga się los Ukrainy, Jarosław Kaczyński zaprasza do Warszawy ludzi, którzy – tak jak Marine Le Pen – deklarują, że „Ukraina należy do sfery wpływów Rosji”. To nie fake news, ale cytat z jej wywiadu dla „Rzeczpospolitej”, którego udzieliła w tym samym momencie, kiedy Kaczyński, Legutko i Krasnodębski prezentowali ją prawicowym Polakom jako „sojuszniczkę polskich wolności”.

Jej słowa oznaczają, że Putin może robić z Ukrainą to, na co ma ochotę. Wszyscy nowi sojusznicy Kaczyńskiego, którzy dzisiaj mówią, że Ukraina należy do Putina, jutro powiedzą, że do Putina należy Polska. Jeśli Kaczyński rzeczywiście tego nie rozumie, jest idiotą. Jeśli rozumie, bo idiotą nie jest, to albo jest po prostu agentem, zahaczonym na jakimś wcześniejszym, bardziej anonimowym etapie swego życia, albo też uważa, że za możliwość zbudowania sobie w Polsce prywatnego zamordyzmu warto zapłacić nawet Europą Wschodnią, nawet Unią Europejską, a wreszcie nawet faktyczną polską suwerennością, która przecież nie ostanie się po odzyskaniu przez Putina całej Ukrainy i po rozbiciu przez niego Unii.

Kaczyński zamierza jednak, wraz ze swoimi nowymi sojusznikami, liderami proputinowskiej skrajnej prawicy z Francji, Hiszpanii, Włoch, zniszczyć Unię Europejską, w której widzi główną przeszkodę na drodze do zbudowania w Polsce jego prywatnego autorytarnego raju.

Nazywa to „suwerennością”, ale tylko dlatego, że on z suwerennością myli zwyczajną prywatę. Z tego błędu, tak częstego w Polsce, nie wyprowadziło go nawet przekartkowanie Carla Schmitta.

Reklama

W Unii Europejskiej Kaczyński mógłby być równym wśród równych. On jednak woli być królem własnego śmietnika, choćby jego koroną miał być pokrzywiony durszlak, wciśnięty mu krzywo na głowę przez nowego cara Wszechrusi i Europy Wschodniej.

W tym samym czasie prawicowemu ludowi rzucany jest ochłap w postaci taśm, na których Adam Michnik, z właściwą sobie emocjonalną nadwyżką, negocjuje z Wojciechem Jaruzelskim zupełnie niezłą dla Polski umowę, jaką były porozumienia Okrągłego Stołu. Nawet Kaczyński na tym dealu skorzystał (a właściwie na nim pasożytował, bo szybko zgłosił się po benefity, choć nie chciał brudzić sobie rąk). Tyle że

dziś nie przyzna się do tego przed swoimi ludźmi. Ani przed starymi oportunistami, którzy wolą zapomnieć, że kiedy Michnik siedział, oni robili kariery, ani przed młodymi fanatykami, którzy w ogóle nie pamiętają nic, więc można im do głowy wlać każdą papkę.

Są jeszcze ludzie w średnim wieku, którzy oportunistami nie byli, a pamięć mają jak słonie. Im zadaję pytanie – zadaję to pytanie Piotrowi Semce, Wandzie Zwinogrodzkiej, Wojciechowi Tomczykowi i paru innym ludziom, których kiedyś znałem, a dziś już ich nie bardzo rozumiem. Czy zemsta na Michniku rzeczywiście warta jest dla Was oddania Polski Putinowi? Czy zemsta na Michniku rzeczywiście warta jest wzięcia przez Was udziału w oddawaniu Putinowi Europy Wschodniej, a może nawet całej Europy?

Ryszard Legutko i Zdzisław Krasnodębski już na to pytanie odpowiedzieli. Rozprowadzając Marine Le Pen i inne marionetki oraz zwyczajnych agentów Putina po salonach polskiej prawicy, osobiście ręcząc przed polskim prawicowym ludem za ich uczciwość i ideowość, w którą sami nie wierzą, na zadane powyżej pytanie odpowiedzieli twierdząco. Tak, dla nich zemsta na Adamie Michniku ważniejsza jest od Europy i Polski.

Ja powody tej zemsty nawet rozumiem. Ale nie rozumiem takiego wyboru priorytetów dzisiaj, kiedy tytaniczne boje lat dziewięćdziesiątych o rząd dusz nad polską inteligencją przybrały już właściwe proporcje.

Są to proporcje cyrku pcheł (nawet jeśli to my byliśmy pchłami w tym cyrku). Szczególnie wobec tego, co dzieje się dzisiaj – wokół Ukrainy, wokół Polski, wokół Unii i NATO.

Rozumiem oczywiście rachunek, jaki stoi za tym, że Legutko i Krasnodębski wybrali Kaczyńskiego, Le Pen i Putina. To rachunek resentymentu, z którego obaj nigdy się już nie podniosą. A przecież mogli być czymś więcej, niż tylko niewolnikami własnego resentymentu.

Pierwszy z nich mógł być jednym z najwybitniejszych polskich filozofów lub choćby historyków idei. Drugi mógł być najwybitniejszym polskim historykiem myśli społecznej. W kraju kiepskiej, płytkiej, salonowej inteligencji to by było tak wiele. Obaj mogli trafić do historii, do panteonu polskiej myśli, tej prawdziwej, znaleźć się gdzieś między Brzozowskim, Krasińskim, Zdziechowskim… albo nawet wyżej (pamiętam, z jaką swadą Legutko ubolewał nad literaturocentryzmem polskiej kultury, mając wówczas nadzieję, że sam narzuci jej większą dyscyplinę rozumu). Teraz przejdą jedynie do historii polskiego resentymentu, do polskiego piekła wypełnionego przez tłumy podobnych im potępieńców, z których każdy mógł być kimś więcej, czymś więcej…

Wybrali jednak służenie swojemu współczesnemu tyranowi Syrakuz, bo tylko on mógł im obiecać (obietnicy dotrzymał) skuteczną zemstę na polskim inteligenckim saloniku, który ich wypluł.

Nawet jeśli to oni byli – kiedyś, na samym początku, zanim to wszystko się stało – wybitniejszymi umysłami, cenniejszymi dla Polski, niż większość ich krytyków i polemistów z lat dziewięćdziesiątych.

Dzisiaj tak już nie jest. Resentyment ich zniszczył. A tyran Syrakuz zaprzągł ich do swojego koślawego, skrzypiącego rydwanu. Dziś zamiast tworzyć Polskę, obaj ją niszczą.

Kaczyński faktycznie wyrasta tutaj na olbrzyma. Skoro z ludzi takich jak Legutko czy Krasnodębski potrafił uczynić karły resentymentu.

Cezary Michalski
Autor jest publicystą tygodnika „Newsweek”


Zdjęcie główne: Adam Michnik, Fot. Flickr/Heinrich-Böll-Stiftung/Stephan Röhl, licencja Creative Commons

Reklama