PiS bez wsparcia administracji Donalda Trumpa to po prostu Targowica bez waszyngtońskiego alibi. Trump i Kaczyński prowadzili przez ostatnie 4 lata tę samą wojnę kulturową, takimi samymi środkami, w interesie i z poparciem tego samego polityka, czyli Władimira Putina. O ile Trump jest zdegenerowanym tłustym kocurem udającym lwa, to Kaczyński jest spoconą myszą w histerii udającą słonia – pisze Cezary Michalski

Generał Charles de Gaulle lubił powtarzać, że „Francją rządzi się z centrum”. Jest to aforyzm zgrabny, lecz nieprecyzyjny, bo przecież nowożytną Francją przez chwilę rządzili zarówno Robespierre, jak też marszałek Petain, a trudno ich nazwać centrystami.

W rzeczywistości z centrum rządzi się każdym społeczeństwem i państwem demokratycznym, tak długo, jak długo pozostaje ono demokratyczne.

Oczywiście „przesuwających czasami to centrum lekko na lewo (realizując nieco więcej agendy socjaldemokratycznej, której nie należy nigdy mylić z bolszewizmem – ani tym cynicznym Leninowskim, ani tym młodzieńczym „idealistycznym”, w który czasem popadają nasze dzieci) lub nieco bardziej na prawo (realizując nieco więcej agendy kulturowego konserwatyzmu, której nie należy nigdy mylić z religijnym fundamentalizmem Jurka i Terlikowskiego, z libertariańskim zdziczeniem Korwin-Mikkego czy cynizmem i nihilizmem prawnym Jarosława Kaczyńskiego).

Z centrum rządzi się demokratycznym państwem i społeczeństwem ostrożnie, „organicznie”, unikając wojny kulturowej i negocjując najostrzejsze konflikty interesów, starając się przekonać do swoich racji „normalsów”, pacyfikując radykałów (jeśli polityczne centrum jest silne, dopóki jest silne). Jeśli silne i zdolne do rządzenia centrum przestaje istnieć, jeśli zaczyna się rządzić w imię prawicowego lub lewicowego radykalizmu, populizmu, zamordyzmu – demokracja przestaje istnieć. Tę lekcję odbiera dziś Ameryka,

Reklama

tę lekcję muszą sobie przyswoić Polacy.

To centrowy polityk pokonał Donalda Trumpa

Kiedy piszę ten tekst (wieczorem w piątek 6 listopada 2020), obwieszeni kałaszami kolesie krążą na wezwanie Trumpa wokół miejsc, gdzie liczy się głosy, odgrażając się (w języku, który w Polsce nieudolnie kopiowali zawsze za nimi Rafał Ziemkiewicz i Wojciech Cejrowski), że „nie oddadzą Ameryki w ręce lewactwa”.

Mimo tego pohukiwania wiele wskazuje na to, że globalny pochód populizmu po raz pierwszy zatrzymał „dziaders” Joe Biden. Centrysta, jako wiceprezydent Stanów Zjednoczonych współtworzący centrową politykę Baracka Obamy.

Szczęśliwie wystawiony do tych wyborów przez Partię Demokratyczną zamiast lewicowego radykała Sandersa.

I który szczęśliwie dobrał sobie jako kandydatkę na wiceprezydenta centrową Kamalę Harris, zamiast lewicowej radykałki Alexandrii Ocasio-Cortez.

Nostalgie Sandersa i Ocasio-Cortez za etatyzmem kubańskim czy wenezuelskim (w przypadku Sandersa wyrastające z nostalgii, jaką nabawił się odwiedzając – w czasie swojej podróży poślubnej w 1988 roku – upadający wówczas Związek Radziecki, który bardzo mu się spodobał, którego upadku nawet nie dostrzegał) kosztowały Partię Demokratyczną na Florydzie setki tysięcy głosów Latynosów będących emigrantami z Kuby lub dziećmi emigrantów z Kuby.

Oni źle trawią Sandersowskie i Ocasio-Cortezowskie nostalgie, ponieważ – w przeciwieństwie do samego Sandersa, który zaledwie parę tygodni spędził w ZSRR jako noszony na rękach amerykański gość – spędzili część swego życia pod realną opieką państwa zbudowanego przez Fidela Castro. I wciąż mają przyjaciół i krewnych pozostających pod opieką tego państwa – jego służby zdrowia, jego szkół, jego systemu penitencjarnego.

Z kolei konserwatywni kulturowo wyborcy z „pasa rdzy” też nie zagłosowaliby w ogóle na kandydata Partii Demokratycznej, gdyby nie był nim centrowy „dziaders” Joe Biden, ale ktoś, kto przyjechałby do nich z radykalną agendą „politycznej poprawności” i obietnicą, że przestanie finansować „rasistowską policję” – pozostawiając porządek publiczny w ich miastach pod opieką Antify.

Lewicowi radykałowie pomagali w tej kampanii Trumpowi jak mogli. Każdy strzał działacza Antify do policjanta oznaczał dodatkowe sto tysięcy głosów niezdecydowanych wyborców na Trumpa.

Każda wymuszona przez lewicowych radykałów deklaracja polityka Partii Demokratycznej, że „nasz prezydent” zmniejszy finansowanie policji, oznaczała kolejne sto tysięcy głosów na Trumpa. Szczęśliwie tych głosów Trumpowi nie wystarczyło.

Oczywiście nie wiadomo, czy Joe Biden jako prezydent USA będzie miał dość politycznej siły, aby centrystą pozostać. Czy będzie miał odwagę zaproponować Republikanom wspólną odbudowę państwa – dając amerykańskiej policji więcej, a nie mniej pieniędzy; pacyfikując z takim samym zdecydowaniem uzbrojone bojówki białych prawicowych milicji i uzbrojone bojówki Antify. No i oczywiście nie wiadomo, jaka część Partii Republikańskiej wykorzysta szansę, żeby uwolnić się od Trumpa i stać się znowu partią, która budowała potęgę amerykańskiego państwa i tego państwa broniła, zamiast je niszczyć – tak jak to przez ostatnie cztery lata robiła wraz z Trumpem.

Warto też pamiętać, że zwycięstwo Donalda Trumpa przed czterema laty nie było tylko dziełem Putinowskich trolli.

Było to polityczne zwycięstwo kapitalizmu zdziczałego nad kapitalizmem regulowanym, kapitalizmu oligarchicznego (niekontrolowana koncentracja bogactwa zawsze prowadzi do niekontrolowanej koncentracji władzy) nad liberalną demokracją. Takich zwycięstw i takich procesów nie da się odwrócić czy unieważnić zbyt łatwo. Jednak tego wieczora chciałbym przeżyć odrobinę nadziei, bo już bardzo długo – od zwycięstwa Kaczyńskiego w 2015 roku, od referendum w sprawie brexitu, od zwycięstwa Trumpa w 2016 roku – tej nadziei nie miałem.

Słoń a sprawa polska

Joe Biden nie odbuduje za nas polskiej demokracji, tak samo jak papież Franciszek nie uzdrowi za nas polskiego Kościoła (przypominającego coraz bardziej Cerkiew pod rządami Putina). To wszystko musimy zrobić sami.

A jednak wyborcza porażka Donalda Trumpa to poważny cios dla Jarosława Kaczyńskiego, uderzający w same podstawy legitymizacji jego władzy. PiS bez wsparcia administracji Donalda Trumpa to po prostu Targowica bez waszyngtońskiego alibi.

Donald Trump i Jarosław Kaczyński prowadzili przez ostatnie 4 lata tę samą wojnę kulturową, takimi samymi środkami, w interesie i z poparciem tego samego polityka, czyli Władimira Putina, dla którego obaj rozwalali Unię Europejską i całą wspólnotę liberalnego Zachodu. Oczywiście jest pomiędzy nimi ogromna różnica skali. O ile Trump jest zdegenerowanym tłustym kocurem udającym lwa, to Kaczyński jest spoconą myszą w histerii udającą słonia. Jednak przy wszystkich tych różnicach skali obaj reprezentują tę samą populistyczną patologię współczesnej polityki. Dlatego

upadek Trumpa może przyspieszyć upadek Kaczyńskiego pozbawiając go ostatniego alibi i ostatniego faktycznego sprzymierzeńca niebędącego po prostu lokatorem Kremla.

Oczywiście od paru godzin pojawiają się głosy – z reguły drugo-, a nawet trzeciorzędnych urzędników obozu władzy, a nie jego liderów – że „upadek Trumpa nam nie straszny, budujemy stosunki z Ameryką, a nie z tą czy inną administracją”. Podobnie jak ostatnie wypowiedzi Mateusza Morawieckiego (który w momencie kryzysu koronawirusa okazał się człowiekiem formatu PR-owca SKOK-u Wołomin, a nie człowiekiem formatu premiera polskiego państwa), również te deklaracje są tylko propagandowym kłamstwem. Prawicowy obóz władzy będzie miał spory kłopot z przeorientowaniem się z Trumpa na Bidena, bo wychował swoich wyborców (a także działaczy, a nawet samych liderów) w nienawiści do liberalnej Ameryki i w miłości do Trumpa. Postawił wszystko na jedną kartę – kartę ideologii zamiast pragmatyzmu.

Dzisiaj kontakty z ekipą Bidena, z ludźmi, którzy będą w tej ekipie odpowiadać za stosunki USA z Unią Europejską i Polską, mają wyłącznie politycy opozycji i środowiska związane z opozycją (począwszy od Radosława Sikorskiego, skończywszy na Konferencji Ambasadorów RP).

Jeśli natomiast Morawiecki lub Rau pochylą się przed Bidenem choćby w połowie tak głęboko, jak pochylali się przed Trumpem, a Duda przykucnie przy Bidenie choćby w połowie tak nisko, jak kucał przy Trumpie, odbierze im to cały szacunek polskiej prawicy, która ich wyniosła do władzy. Kaczyński zbudował swoją władzę na populistycznej redystrybucji i na swoim udziale w globalnej prawicowej wojnie kulturowej. Tak jak 500 Plus jest legitymizacją jego władzy w obszarze populistycznej redystrybucji, tak samo kucanie przy Trumpie było legitymizacją jego władzy w obszarze globalnej prawicowej wojny kulturowej.

Z tego punktu widzenia przeorientowanie się z Trumpa na Bidena oznaczałoby dla PiS taki sam cios, jak likwidacja 500 Plus. Jarosław Kaczyński zdecydowanie ma kłopot.

Cezary Michalski
Autor jest publicystą tygodnika „Newsweek”


Zdjęcie główne: Joe Biden, Fot. Flickr/Gage Skidmore, licencja Creative Commons

Reklama