Opozycyjne partie wciąż nie mają zaufania i lojalności „liberalnego społeczeństwa”. To nie tylko kwestia „Schetyna, Siemoniak czy Budka”, nie tylko kwestia skuteczności i profesjonalizmu lidera czy aparatu partii, ale także konsekwencja nastawienia społecznego i medialnego zaplecza opozycji – pisze Cezary Michalski

Mamy wspaniałą Wielką Orkiestrę Świątecznej Pomocy, mamy wspaniałe uliczne protesty (ostatnio znów w obronie sędziów), ale wciąż nie mamy szacunku dla polityki. Mówię o nas, o liberalnym społeczeństwie, bo o ile populiści stali się dzisiaj monopolistami polityki, to liberalne społeczeństwo próbuje pokonać ich, stawić im opór, deklarując swoją „apolityczność” i „antypolityczność”. „Politykę”, a szczególnie „politykę partyjną”, zostawiliśmy populistom, podczas gdy sami ciągle podkreślamy, że nasza obrona liberalnej demokracji, praw człowieka itp. jest „apolityczna”. I faktycznie zachowujemy się coraz bardziej „apolitycznie”.

Porażki parlamentarnej opozycji w ciągu minionych czterech lat, mimo że nie były większe (były raczej mniejsze), niż porażki PiS w latach 2007-2015 (Jarosław Kaczyński przetrwał je jako lider, a PiS jako instytucja, co pozwoliło PiS-owi stać się zmiennikiem Platformy po kryzysie „kelnerskich podsłuchów”), doprowadziły jednak do głębokiego kryzysu w opozycyjnych ugrupowaniach (PO, PSL, lewica), a co gorsza do osłabienia emocjonalnej więzi pomiędzy politykami opozycji, a ich społecznych i wyborczym zapleczem.

Opozycyjni lub „symetrystyczni” kontrkandydaci Dudy w wyborach prezydenckich nie są mocni, nie potrafią przełamać tej tendencji.

Małgorzata Kidawa-Błońska wciąż jeszcze nie potrafi zmobilizować emocji własnej strony politycznego konfliktu (trzeba poczekać na prawdziwe rozpoczęcie jej kampanii wyborczej, po zakończeniu kampanii wyborczej w PO), a Biedroń, Hołownia, Kosiniak-Kamysz wciąż próbują rozgrywać kartę „symetryzmu” – unikając zdefiniowania politycznej osi konfliktu „wróg-przyjaciel” i wskazania politycznej stawki wyborów prezydenckich. Skazuje ich to na niewyrazistość, hipokryzję i klęskę.

Reklama

Opozycyjne partie wciąż nie mają zaufania i lojalności „liberalnego społeczeństwa”. To nie tylko kwestia „Schetyna, Siemoniak czy Budka”, nie tylko kwestia skuteczności i profesjonalizmu lidera czy aparatu partii, ale także konsekwencja nastawienia społecznego i medialnego zaplecza opozycji.

Wciąż powtarzając, że nawet nasze uliczne protesty są „apolityczne” politykę pozostawiamy populistom. To populiści przejęli monopol na zarządzanie czysto politycznymi emocjami, na wskazywanie wroga i przyjaciela. Tylko populiści wskazują wroga i go niszczą (zniszczyli Pawła Adamowicza, kiedy dostrzegli w nim polityczne niebezpieczeństwo, dziś z tego samego powodu wzięli się za niszczenie Tomasza Grodzkiego). Tylko populiści skupiają się wokół swojego politycznego lidera, swojej politycznej instytucji (partii) i nie pozwalają ich zniszczyć. Tymczasem od „polityki” i „partii” dystansuje się większość liberalnych mediów, instytucji, liderów liberalnej opinii publicznej.

Obrońcy liberalnej demokracji nie myślą w kategoriach politycznych i z jakiegoś powodu wydają się z tego coraz bardziej dumni.

Podstawową liberalną zasadą (słuszną) było nieużywanie do walki politycznej Kościoła, religii, niezużywanie i nieinstrumentalizowanie mediów, historii, nauki, instytucji kultury, życia prywatnego. Instrumentalizowanie i ideologizowanie rodziny, religii, historii, zaprzęganie tego wszystkiego do najbardziej brutalnej walki o władzę, jest zasadą populizmu i napędzających go radykalnych, antyliberalnych ideologii (zarówno skrajnie prawicowych, jak też skrajnie lewicowych).

Jednak właśnie dlatego, że liberalizm wciąż ma opory przed polityczną instrumentalizacją religii, życia prywatnego czy działań w rodzaju Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy, to bez instytucji czysto politycznych, bez partii i bez skutecznych ściśle politycznych liderów pozostaje wobec populizmu zupełnie bezbronny.

„Apolityczne” protesty i mobilizacje liberalnego społeczeństwa nie doprowadzą do odebrania populistom władzy. Mimo wielkich ulicznych protestów kilku ostatnich lat PiS wciąż niszczy polskie sądy i sędziów, bo zachowuje polityczną władzę.

Liberalne społeczeństwo popełnia przy tym w walce z populizmem wszystkie błędy wynikające z „apolityczności” – świętoszkowatość, brak tolerancji na konflikt, zupełnie niepotrzebna hipokryzja (czołowi politycy opozycji, począwszy od Tuska, tłumaczący się bezskutecznie, jak bardzo „niepolityczny” jest ich udział w WOŚP). Do tego dochodzi właściwa „apolityczności” łatwość demobilizacji po krótkich okresach obywatelskiego wzmożenia. Uleganie trendom i modom, szybkie „nudzenie się” kolejnymi politycznymi inicjatywami i liderami.

Tymczasem tylko partia może odsunąć od władzy partię. Jak przekonuje cała historia ludzkiej polityki, najbardziej nawet skuteczne uliczne protesty, rewolty, tworzą tylko pustkę, w której o władzę walczą ze sobą instytucje czysto polityczne, a wygrywa najsilniejsza, najbardziej profesjonalna spośród nich.

Dlatego liberalne społeczeństwo potrzebuje politycznych liderów i partii. Potrzebuje ich szczególnie w chwili ostatecznej próby, jaką jest zderzenie z prawicowym i lewicowym populizmem.

Musimy widzieć w politykach partyjnych swoją reprezentację, właściwie ich używać i mądrze rozliczać. Na razie tylko populiści mają liderów i partie, którym wierzą (czasem, jak w przypadku Kaczyńskiego czy Zandberga, do granic kultu lub choćby kulciku jednostki).

A jak ma się to wszystko do konkretnej sytuacji politycznej w Polsce i do konkretnej partii? Otóż bez względu na to, kto ostatecznie zostanie przewodniczącym lub przewodniczącą Platformy, jej działacze, członkowie i najbardziej świadomi wyborcy muszą się wokół tego nowego przewodniczącego skonsolidować i uratować PO. Jeśli sądzą, że wycofanie się Schetyny do drugiej linii skokowo poprawi klimat wokół nich i ich partii, srodze się zawiodą. Fani Adriana Zandberga nadal będą im przy każdej okazji, w każdym medium, w którym pracują, podstawiać nogę za ich „liberalizm” czy „konserwatyzm”. Z kolei PiS-owskie i Rydzykowo-Jędraszewskie trolle będą ich nadal nazywać „lewakami”. A Władysław Kosiniak-Kamysz, który nie za bardzo panuje nad własną partią, będzie ten epitet powtarzał, mając nadzieję, że uszczknie nieco centrowego elektoratu Platformy.

Z tym czy innym przewodniczącym Platforma musi pozostać umiarkowaną i przewidywalną partią mieszczańskiego centrum. Bez takiego centrum w Polsce zostaną już tylko i zderzą się ze sobą coraz bardziej radykalna lewica oraz coraz bardziej zdziczała prawica.

A nie są to obozy, które mogłoby zapewnić Polakom stabilność, rozwój i bezpieczeństwo w naszych coraz bardziej niespokojnych czasach. Jednocześnie zarówno działacze, jak też potencjalni wyborcy Platformy Obywatelskiej muszą pamiętać, że partia, której liderów wybierają media (choćby najbardziej zaprzyjaźnione) i celebryci (choćby najsympatyczniejsi, a w swoich dziedzinach, takich jak film, literatura czy publicystyka mający niekwestionowany dorobek) – jest skazana na zagładę. Nauczyła nas tego końcówka Unii Wolności, końcówka SLD, a Lewica i Demokraci (była taka partia) mogli się o tym przekonać przez całe swoje niedługie polityczne życie.

Polityka różni się od apolitycznego zaangażowania. Jest powołaniem, ale i zawodem. Przedstawiciele tego zawodu są rozliczani przez obywateli, jednak różnią się – a w każdym razie powinni się różnić – od apolitycznych społeczników, wiecznych rewolucjonistów, heroldów „demokracji bezpośredniej” i bezinstytucjonalnej, tak jak lekarze różnią się od znachorów, a sędziowie od tłumu uczestników linczu.


Zdjęcie główne: Pieter Brueghel Kazanie św. Jana Chrzciciela

Reklama