Zbliża się przesilenie w kryzysie rosyjsko-ukraińskim. Polska wchodzi w najniebezpieczniejszy dla naszego państwa i dla całego naszego regionu okres bez sojuszników, z podzielonym społeczeństwem, zdemolowaną gospodarką i państwem. Nie jesteśmy partnerem dla nikogo, ale każdy ma ochotę kopać nami jak piłką – pisze Cezary Michalski

Zbliża się przesilenie w kryzysie rosyjsko-ukraińskim. Tak jak Kaczyński postanowił ukryć spowodowany przez siebie chaos polskiej gospodarki i państwa budując mur za półtora miliarda na części naszej wschodniej granicy, tak samo Putin – mając do ukrycia większy chaos – postanowił zagrozić Europie wojną, która miałaby mieć charakter lokalny i całkowicie przez niego kontrolowany, jednak jak bywa z wojnami, może wymknąć się spod kontroli nawet tego, który ją wywołał.

Polska wchodzi w ten najniebezpieczniejszy dla naszego państwa i dla całego naszego regionu okres bez sojuszników, z podzielonym społeczeństwem, zdemolowaną gospodarką i państwem.

Nasze stosunki z Unią Europejską, Stanami Zjednoczonymi, Izraelem… są w najgorszym stanie od 1989 roku, kiedy Polacy zdecydowali się „uciec na Zachód”.

Tym razem nie jako masa pojedynczych emigrantów, ale jako naród i państwo. Po upadku bloku wschodniego chcieliśmy wydostać się zarówno z rosyjskiej strefy wpływów, jak też z kontrolowanej tak czy inaczej przez Moskwę „strefy buforowej” pomiędzy Zachodem i Rosją. Po sześciu latach rządów Kaczyńskiego większość wykonanej po 1989 pracy została zmarnowana, kanały komunikacji z Brukselą i Waszyngtonem zostały zniszczone.

Reklama

W podobnie fatalnym stanie są nasze stosunki z najbliższymi sąsiadami z regionu. Pomiędzy Warszawą Kaczyńskiego a Kijowem panuje sroga zima. Grupa Wyszehradzka przestała istnieć jako polityczny podmiot. Czechy i Słowacja wybrały Zachód, Węgry wybrały Rosję, a Kaczyński brnie w konflikt z Zachodem, realizuje (na tyle, na ile go stać, w granicach swoich nie tak wielkich możliwości) Putinowski plan destabilizacji UE, a jednocześnie osłania tę politykę (albo ten dryf, bo trudno jest mówić o jakimkolwiek planie w polskiej polityce zagranicznej, pozbawionej MSZ-u, ambasadorów, dyplomatów) jałową antyrosyjską frazą.

Efemeryczny ambasador Polski w Czechach, Mirosław Jasiński (jeden z ostatnich sympatyków PiS-u, którzy mieli przyjaciół wśród Czechów, także w ekipie politycznej, która tworzy nowy czeski rząd), został odwołany, a nawet oskarżony przez część obozu władzy o „zdradę dyplomatyczną”. Tylko za to, że powiedział (w wywiadzie udzielonym swemu dawnemu czeskiemu znajomemu), że z konfliktu polsko-czeskiego musiałyby się wycofać obie strony, bo obie strony popełniły błędy. Za podobnej rangi „zdradę dyplomatyczną” został odwołany człowiek odpowiadający za stosunki polskiego państwa z żydowską diasporą. On z kolei zdystansował się wobec nowelizacji ustawy o IPN-ie, która badania nad historią polsko-żydowskich stosunków przenosi z uniwersytetów do sądów.

Nie jesteśmy partnerem dla nikogo, ale każdy ma ochotę kopać nami jak piłką.

Putin nawet swoją najnowszą prowokację przeciwko Ukrainie (zhakowanie stron ukraińskich ministerstw) wykonał tak, żeby dodatkowo pogorszyć i tak już fatalne stosunki polsko-ukraińskie.

Wpisy pozostawione przez hakerów nawiązywały do wszystkich tematów, za pomocą których „suwerenne” instytucje PiS-owskiego państwa – od MSZ po IPN – niszczyły relacje polsko-ukraińskie przez ostatnich sześć lat.

„Nieznani hakerzy”, z właściwą Putinowskim trollom bezczelnością i niechlujnością, informowali Ukraińców w bardzo połamanej polszczyźnie: „Ukrainiec! Wszystkie twoje dane osobowe zostały przesłane do wspólnej sieci. Wszystkie dane na komputerze są niszczone, nie można ich odzyskać. Wszystkie informacje o tobie stały się publiczne, bój się i czekaj na najgorsze. To za twoją przeszłość, teraźniejszość i przyszłość. Za Wołyń, za OUN UPA, Galicję, Polesie i za tereny historyczne”. W ten sposób głupota polskich nacjonalistów stała się po raz kolejny narzędziem Putina.

Od tego, co PiS-owska władza robi z polską polityką zagraniczną, gorsze jest chyba tylko to, co robi w polityce wewnętrznej. „Polski ład” okazał się klasycznym PiS-owskim chaosem. Polacy nie wiedzą, ile zarobią i jakie będą płacić podatki. To się zmienia z dnia na dzień, w rytmie kolejnych wybuchów na polu minowym, którym okazał się nieprzygotowany dokument, za pomocą którego Kaczyński chciał wygrać przedterminowe wybory (kiedy sypała się Platforma Obywatelska, zanim wrócił Tusk).

Dziś „Polski ład” jest już tylko nikomu niepotrzebną kulą u nogi dla obozu władzy, więc wszyscy – począwszy od Sasina, skończywszy na ludziach Ziobry – próbują tę kulę przywiązać do nogi Mateusza Morawieckiego.

Jeżeli co drugi dzień Morawiecki i Sasin ogłaszają inne stawki VAT na energię, żywność itp., jeśli zmienia się co parę godzin zupełnie podstawowe parametry dochodów państwa (jedna z wielu takich „korekt” VAT-u potrafi zmienić dochody budżetu państwa o 15 miliardów złotych), to jak ma wyglądać budżet polskiego państwa na 2022 rok? Czy ustawa budżetowa pod władzą PiS ma jeszcze w ogóle jakikolwiek sens (poza PR-owym)? Najpierw – od kilku lat – kolejne PiS-owskie rządy wyprowadzały z oficjalnego budżetu coraz większą część faktycznych wydatków państwa (żeby ukryć wzrost zadłużenia), a teraz ustawa budżetowa w ogóle ma być nic nieznaczącym świstkiem papieru.

Swoją drogą, licytacja obietnic związanych z tarczą antyinflacyjną pomiędzy Morawieckim i Sasinem pokazuje poziom chaosu PiS-owskich rządów. Nawet nie wiemy, który z tych dwóch panów faktycznie rządzi polską gospodarką, a który rządzić przestaje. Sasin, słynny organizator wyborów kopertowych, który za swoje gospodarcze osiągnięcia musiałby odpowiadać przed prokuraturą i sądem, gdyby prokuratura nie znajdowała się pod kontrolą władzy, a sądy nie były coraz głębiej przez władzę paraliżowane? Czy może Mateusz Morawiecki, któremu Kaczyński powoli odbiera narządzie pozwalające kontrolować politykę gospodarczą, wewnętrzną i zagraniczną?

Morawiecki przestał być (na rzecz Sasina) szefem Komitetu Ekonomicznego Rady Ministrów, zatem kto jest aktualnie odpowiedzialny za politykę gospodarczą rządu?

Można się obawiać, że chaos w „Polskim ładzie” i w „tarczy antyinflacyjnej” wynika w jakiejś części z walki PiS-owskich buldogów pod dywanem, z chaosu politycznego w PiS i Zjednoczonej Prawicy.

W najnowszym wywiadzie dla „Sieci” Jarosław Kaczyńskie przyznaje, że w trakcie wprowadzania „Polskiego ładu” władza popełniła błędy (choć największą odpowiedzialność za złe przyjęcie pisowskiego programu przez Polaków ponosi jego zdaniem „opozycja”, czyli jak zwykle wszechmocny Tusk). Kaczyński (i cała nadająca pełną parą PiS-owska propaganda) usiłują jednak przedstawić chaos w założeniach i realizacji „Polskiego ładu” jako „przejściowe kłopoty”, które pojawiają się przy okazji wprowadzania każdego wielkiego projektu reformy i które władza szybko skoryguje.

Trudno w taką narrację uwierzyć, ponieważ powoli staje się dla wszystkich jasne, że „Polski ład” nie jest żadnym przemyślanym projektem długofalowej reformy gospodarki i państwa. PiS nie ma żadnych wielkich ustrojowych celów, za realizację których warto płacić „przejściowym chaosem”. „Polski ład” był od samego początku doraźnym PR-owym pomysłem, którego cele były krótkoterminowe (wygranie przedterminowych wyborów, za pomocą których Kaczyński chciał odzyskać Senat, zwiększyć przewagę w Sejmie, oczyścić własne listy z fikających mu Ziobrystów i Gowinowców).

Ten plan z wiosny 2021 roku kompletnie posypał się Kaczyńskiemu zarówno w zderzeniu z doraźną polską polityką (powrót Tuska zablokował proces sypania się PO i uniemożliwił prezesowi PiS bezpieczne rozpisanie przedterminowych wyborów), jak też jeszcze bardziej w zderzeniu z procesami ekonomicznymi (inflacja, drożyzna, konsekwencje złych decyzji inwestycyjnych i redystrybucyjnych podejmowanych przez rząd Morawieckiego w kraju, konsekwencje wojny gazowej Rosji z Europą i konsekwencje zbyt ambitnych celów i zbyt arbitralnych narzędzi unijnej polityki klimatycznej).

Bez względu na to, czy były to zjawiska o skali globalnej, europejskiej, czy krajowej, Kaczyński nie miał na nie żadnego wpływu, co zdemolowało całą jego retorykę „walki z imposybilizmem”.

W czasie paru miesięcy poprzedzających inaugurację „Polskiego ładu” (a także w czasie pierwszych tygodni jego obowiązywania) w kluczowych rozstrzygnięciach podatkowych, prawnych, redystrybucyjnych tego projektu zmieniało się wszystko. I to nie pod naciskiem „wszechmocnej opozycji” czy „wszechmocnego Tuska”, ale w rytmie protestów różnych grup zawodowych i środowisk społecznych, w rytmie chaotycznych impulsów idących od Kaczyńskiego, od Morawieckiego, od Sasina, od Ziobry, od grup lobbystycznych czy wręcz od pojedynczych „silnych postaci” w obozie władzy.

Zmieniały się zatem (i zmieniają nadal, już po oficjalnej inauguracji „Polskiego ładu”) grupy beneficjentów i grupy poszkodowanych. Trudno się zatem dziwić, że pisane w ten sposób całe zespoły ustaw i regulacji okazały się pełne dziur. Ludzie, którzy w konsekwencji wprowadzenie „Polskie ładu” oberwali finansowo w styczniu, mają dostać wyrównanie w lutym. Ludzie, którzy stracą w lutym, dostaną wyrównanie w marcu. Jednak ani prości podatnicy, ani zawodowi księgowi, ani nawet państwowe urzędy, które te ustawy i regulacje tworzyły, nie są w stanie dojść z „Polskim ładem” do ładu.

Nie tylko jednak Sasin, ale także Czarnek próbuje się wybić na politycznym trupie Morawieckiego.

Z pełnym zaangażowaniem Kaczyńskiego przez parlament przepychane jest Lex Czarnek, które zakłada przywrócenie centralnej kontroli rządzącej partii nad szkołą. I wprowadzenie do programu (np. nauczania historii najnowszej) tematów najbardziej konfliktujących (katastrofa smoleńska i Okrągły Stół), w taki sposób, aby konfliktowały jak najbardziej (Smoleńsk jako „prawdopodobnie zamach”, Okrągły Stół jako „prawdopodobnie narodowa zdrada”).

W PRL-u szkoły były własnością rządu i partii rządzącej, głos rodziców, nauczycieli, dzieci w ogóle się w komunistycznej szkole nie liczył. Kuratorzy i sekretarze partyjni zastraszali nauczycieli, kontrolowali, odsuwali od zajęć, karali finansowo, wyrzucali ze szkoły. Po roku 1989, przez prawie 30 lat, zanim zaczął rządzić Kaczyński, Polacy robili wszystko, żeby szkołę odzyskać. Wprowadzano mechanizmy, dzięki którym o sytuacji w szkole decydowały samorządy (a więc władza zdecentralizowana, bliższa ludziom, mniej zależna od jednej rządzącej w Warszawie partii), wprowadzano mechanizmy dające wpływ na programy nauczania i na sytuację w szkole nauczycielom, rodzicom, także samorządom uczniowskim w starszych klasach.

Kaczyński i Czarnek konsekwentnie cofają polską szkołę do PRL-u. Odbierają wpływ na szkołę samorządom, nauczycielom, rodzicom i uczniom. W szkole rządzić ma PiS, mają rządzić kuratorzy będący najwierniejszymi żołnierzami partyjnymi PiS-u.

Kontrola, ideologia, propaganda – to jest PiS-owski model szkoły, to jest model szkoły Czarnka.

W takim stanie i przy tak wybranych priorytetach władzy Polska wchodzi w apogeum najbardziej dla nas niebezpiecznego regionalnego kryzysu.


Zdjęcie główne: Mateusz Morawiecki, Fot. Flickr/KPRM/Krystian Maj, licencja Creative Commons

Reklama