Z całej strategii rozegrania Donalda Tuska niewiele zostało. Tusk daje sobie świetnie radę z anonimami z TVP i prawicowego pospolitego ruszenia, kupionymi propagandystami i bardziej subtelnymi „symetrystami”, podczas gdy PiS-owscy „mężowie stanu” przewracają się o własne sznurowadła – pisze Cezary Michalski

Najpierw PiS propagandowo straciło swój lipcowy kongres – mający być w intencji Kaczyńskiego, Morawieckiego, Bielana… najważniejszym PR-owym wydarzeniem kadencji. Miała to być tryumfalna inauguracja „Polskiego Ładu”, gdzie PiS wystąpi w roli Świętego Mikołaja z worem prezentów sfinansowanych z pieniędzy unijnych, a także z pieniędzy zabranych polskim samorządom, przedsiębiorcom i innym „wrogom ludu”.

Miało to być także zasłużone święto ogrania przez PiS opozycji – dzięki manewrowi Czarzastego i Zandberga, którzy

uznali, że w państwie, którym przez najbliższe dekady będzie rządziło PiS, lepiej być koncesjonowaną opozycją, wspólnie z Kaczyńskim „dojeżdżającą libków z PO”.

Tymczasem 3 lipca stał się tryumfem Tuska. A żmudnie przygotowywany propagandowy „Kongres PiS” stał się zamkniętym partyjnym konwentyklem, na którym Kaczyński bez cienia przekonania i wiary ogłaszał wojnę z nepotyzmem, mianując jednego z naczelnych PiS-owskich nepotów sekretarzem generalnym partii. Zamiast ryku lwa wyszedł mysi pisk.

Reklama

Po tym zimnym prysznicu PR-owcy Kaczyńskiego wymyślili strategię, która była racjonalna i dawała szanse powodzenia. Miała ona Tuska rozegrać i zużyć, wykorzystując to, że – chcąc nie chcąc, trochę dlatego, że lubi, a trochę dlatego, że PO i cała opozycja były w kiepskim stanie – realizował scenariusz solisty. Podczas gdy

Kaczyński mógł grać na wielu fortepianach, a przede wszystkim dysponował całą siłą upartyjnionego państwa i całą siłą budowanej od sześciu lat za publiczne pieniądze propagandowej i lobbystycznej sieci mediów, prawicowych NGO-sów, zwyczajnych kupionych propagandystów i bardziej subtelnych „symetrystów”.

Strategia była prosta. Po pierwsze Kaczyński w medialnym kaftanie bezpieczeństwa nie wspomina o Tusku, nie daje się mu sprowokować, „wywołać na ubitą ziemię”. Nie jest z nim w ogóle zestawiany w żadnym propagandowym materiale TVP. Media PiS-owskie usuwają ze swoich relacji nawet bezpośrednie ataki czy uszczypliwości Tuska pod adresem Kaczyńskiego, szeroko za to relacjonując „awantury” lidera PO z anonimowymi pracownikami TVP czy „zwykłymi ludźmi” podsyłanymi przez PiS na jego spotkania w terenie. Także Mateusz Morawiecki miał zostać ulokowany daleko poza zasięgiem Tuska jako „nowoczesny mąż stanu promujący Polski Ład”.

W ten sposób Tusk miał się wizerunkowo zużywać i spalać w politycznej pustce. Resztę zrobiliby „symetryści” – od lewicowego Grzegorza Sroczyńskiego po konserwatywnego Agatona Kozińskiego, od lewicowego Jacka Żakowskiego po uzależnionych do PiS-owskiego sponsoringu „młodych konserwatystów” z Klubu Jagiellońskiego – wszyscy ubolewając po mediach nad tym, że „powrót Tuska przyczynił się do niepotrzebnej polaryzacji i zaostrzenia politycznego sporu”.

Ta strategia nie wypaliła z paru różnych powodów.

Sam powrót Tuska zniweczył ewentualne plany Kaczyńskiego dotyczące przedterminowych wyborów, w których słabnąca Platforma, nieistniejący w terenie jako partia ruch Polska 2050 sympatycznego internetowego influencera Szymona Hołowni, pokłócona wzajemnie ze sobą lewica i mocno poturbowany PSL, idące na osobnych listach i konkurujące głównie ze sobą wzajemnie, zostałyby przez Zjednoczoną Prawicę znokautowane.

Kaczyński wyczyściłby w dodatku własny obóz ze wszystkich niepokornych i nieudolnych, mając całkowite panowanie nad układaniem wyborczych list. Nawet sama tylko groźba takich wyborów pozwalała Kaczyńskiemu terroryzować Gowina i Ziobrę. Powrót Tuska, szybkie odbicie sondażowe Platformy, pokazały – także Gowinowi i Ziobrze – że używany przez Kaczyńskiego straszak przedterminowych wyborów to pukawka na kapiszony, za pomocą której wszechmocny „wódz” może sobie samemu co najwyżej poparzyć palce albo odstrzelić ucho.

Atmosfera w Zjednoczonej Prawicy zrobiła się tak fatalna, że Morawiecki nie może teraz przeciwko Tuskowi udawać męża stanu, skoro podgryza go Ziobro, a Kaczyński używa go do likwidowania Gowina (co szkodzi wizerunkowi Morawieckiego jako apolitycznego i umiarkowanego nowoczesnego pragmatyka).

W dodatku to, co miało być tryumfalnym objazdem kraju z finansowanymi przez Unię i „wrogów ludu” darami, okazało się dla Morawieckiego krwawą wizerunkową łaźnią.

Zamiast entuzjastów witają go przedsiębiorcy niezadowoleni z perspektywy podniesienia podatków i danin, samorządowcy stojący przed widmem bankructwa swoich miast i gmin, niezadowoleni rolnicy, pracownicy służby zdrowia, nauczyciele…

W tym samym czasie sam Kaczyński zainaugurował w wysoce niezdarny sposób dwa groźne dla Polski konflikty międzynarodowe (nie licząc drobnej kwestii reprywatyzacji, która skonfliktowała go z Izraelem).

Pierwszy to kolejne zderzenie z Unią Europejską w kwestii praworządności. Tym razem na poważnie, zmuszające Kaczyńskiego albo do polexitu, albo do chwilowego przynajmniej zatrzymania pacyfikacji polskich sądów i sędziów.

Drugie zderzenie to zderzenie z USA. Otaczający Kaczyńskiego liczni PiS-owscy mędrcy byli pewni, że Amerykanie nie odezwą się w obronie „jakiejś telewizyjnej stacyjki”. Wystarczy im pomachać miliardami za czołgi. Jednak Amerykanie się odezwali i to tak głośno, że podobnie jak w przypadku sporu o praworządność z Unią, Kaczyński ma do wyboru albo widowiskowy konflikt z najważniejszym państwem NATO, obnażający niebezpieczną amatorszczyznę całej prowadzonej przez niego polityki zagranicznej, a nawet całej jego wizji współczesnego świata, albo

wycofanie się z planów zniszczenia TVN, z podkulonym ogonem, pozwalające twardo promoskiewskiej frakcji polskiej prawicy – z okolic Ziobry, Lisickiego i Ziemkiewicza – szydzić z niego jako z „miękiszona”, który przestraszył się Brukseli i Waszyngtonu.

Z całej strategii rozegrania Donalda Tuska niewiele zatem zostało. Tusk daje sobie świetnie radę z anonimami z TVP i prawicowego pospolitego ruszenia, podczas gdy PiS-owscy „mężowie stanu” przewracają się o własne sznurowadła.

Kaczyński wymyślił w 2015 roku podział polityczny zorientowany wokół lęku Polaków przed zmianą i szeregu nostalgii za „dawnymi, spokojnymi czasy”, które miały być lekarstwem na ten lęk.  Prezes PiS umiejętnie przedstawił się jako polityk, który wszelką zmianę w Polsce zatrzyma, a może i cofnie. Obroni nas w dodatku przed licznymi kryzysami, jakie wstrząsnęły Zachodem (tutaj prezes PiS obficie korzystał zarówno z faktów realnych, jak też z narracji na temat Zachodu dostarczanej przez Władimira Putina). Zagwarantuje „spokój jak za Gierka”, nieco podmalowany nostalgiami za II RP czy za jeszcze bardziej odległymi i jeszcze bardziej zmitologizowanymi epokami naszej historii.

Tusk ma szansę zdemolować ten podział. Pokazując (i wywołując do tablicy) Kaczyńskiego jako nieudolnego dziaduńcia-wariatuńcia, który nie może być symbolem żadnego pokoju czy stabilizacji,

skoro – przez swój ideologiczny fanatyzm, psychologiczną niestabilność, ale także po prostu zwyczajną nieudolność – sam staje się w oczach coraz większej liczby Polaków, z bardzo różnych grup społecznych, także tych, które w 2015 roku w Kaczyńskiego uwierzyły, głównym źródłem niestabilności, konfliktu i zagrożenia dla państwa.

Cezary Michalski
Autor jest publicystą tygodnika „Newsweek”


Zdjęcie główne: Donald Tusk, Fot. Flickr/European Council, licencja Creative Commons

Reklama