Gdyby dwa tygodnie temu ktoś powiedział mi, że czwartkowe popołudnie 10 września będę miał podporządkowane pod mecz koszykówki – chyba uśmiechnąłbym się tylko i uznał, że rozmawiam z niegroźnym wariatem. Lubiłem grać w koszykówkę w szkole, pamiętam czasy świetności Śląska Wrocław i jego mecze w Eurolidze, które śledziłem z wypiekami na twarzy, zdarzało i zdarza mi się obejrzeć nocą mecz NBA. Ale większe emocje związane z koszykówką były już dawno za mną. Tak przynajmniej sądziłem – pisze Paweł Jędrusik z redakcji sportowej wiadomo.co
Coś mnie jednak podkusiło, by oglądać Mistrzostwa Świata. Akurat miałem czas, nie miałem nic innego do roboty, a nuż wyjdzie nam kilka fajnych akcji – i się zaczęło. Po meczu otwarcia pomyślałem – nieźle, wreszcie nie przegrywamy gdzieś meczu otwarcia, ciekawe, co dalej? Przebieg spotkania z Chinami, te niesamowite emocje i to, że ci goście wygrali z rywalami, halą i tymi beznadziejnymi sędziami – spowodowało, że poczułem z tą drużyną więź emocjonalną. Potem był mecz z Wybrzeżem Kości Słoniowej, momentami nerwowy, ale raczej pod kontrolą. I znowu się udało. Choć to złe określenie. Nie – się udało. Znowu byliśmy po prostu lepszą drużyną, przez duże “de”!
Przeżyłem też ten thriller z Rosją i na szczęście nie mogłem obejrzeć łomotu, który dostaliśmy od Argentyny. A potem miała być Hiszpania – wielka, silna, utytułowana. Już sam fakt, że na to spotkanie nie czekaliśmy jak na ścięcie, świadczy o tym, ile ta drużyna osiągnęła i jakie rozbudziła nadzieje. Nie wierzyłem sam, ale czekałem na to spotkanie z wielką ekscytacją, a przecież ten rodzaj nerwów towarzyszył mi do tej pory tylko podczas meczów piłki nożnej. Tymczasem po poniedziałkowym spotkaniu Polski z Austrią na Stadionie Narodowym tylko wzruszyłem ramionami, myśląc: dobra, jutro gramy w kosza z Hiszpanią!
Aż mi się głupio zrobiło przed samym sobą.
Ale przecież ta drużyna rosła na moich oczach. Tak, pewnie jestem kibicem sukcesu, jakbyśmy przegrali z Wenezuelą w meczu otwarcia, pewnie nie wyskakiwałoby mi serce w spotkaniu z Chinami. Mogę być więc koszykarskim Januszem, ale gdy taka drużyna gra o strefę medalową i szansę na bezpośredni awans na Igrzyska Olimpijskie… Aż człowieka przechodzi dreszcz. Może i dreszcz przeszedł naszych koszykarzy, ale przez większość meczu z faworyzowanymi Hiszpanami – po prostu dawali radę.
Szkoda, nie udało się, wygrał po prostu lepszy zespół. Nie ma sensu wymieniać i wyliczać czego nam zabrakło, bo okazałoby się na końcu, że wszystkiego po trochu. Nie zabrakło tylko serca do gry i woli walki. To było jednak za mało, by w czwartej kwarcie dopaść Hiszpanów i znów stać się nieśmiertelnym, tak jak w horrorach z Chinami i Rosją.
Polacy nie mogą jednak zwiesić głów. Zagrali (i jeszcze grają!) wspaniały turniej, na którym osiągnęli wynik, który przez kolejne lata będzie z dumą wspominany przez fanów polskiego kosza. Dzięki drużynie Mike’a Taylora uśpieni kibice koszykówki przypomnieli sobie, jak świetny i emocjonujący jest basket. Młodsi i najmłodsi kibice być może dzięki Mateuszowi Ponitce, Damianowi Kuligowi czy A.J. Slaughterowi sami chwycą za piłki i ruszą na boiska i hale. Niech ten niewątpliwy sukces koszykarzy przełoży się na coś trwałego.
Zdjęcie główne: Fot. Piotr Drabik, licencja Creative Commons